"Banita boski to mój los"…

drukuj
Henryk Mażul, 21.08.2017

18 sierpnia minęła 80. rocznica urodzin Edwarda Stachury

W znajomości z literackim dorobkiem Edwarda Stachury jeszcze w czasach głębokiej Polski Ludowej pośredniczyła mi "Twórczość", osiągalna na Litwie dzięki prenumeracie, którą sukcesywnie prolongowałem. Ten miesięcznik, sterowany wówczas w wielkim stylu przez Jarosława Iwaszkiewicza, poniekąd na bieżąco szeroko otwierał swe łamy wychodzącym spod pióra kolejnym utworom cieszącego się wielką estymą wśród młodzieży autora, do którego starszy wiekiem redaktor naczelny, zwący go "słonecznym chłopcem", żywił wiele życzliwości, zapewniając niejeden pierwodruk.

Nie ukrywam, że twórczość ta zawładnęła mną do reszty, a im bardziej chłonąłem treści, wspinał się Stachura na coraz wyższy piedestał. Chcąc mu możliwie najpełniej bić pokłon, z poczynionych na ksero odbitek z "Twórczości" zszyłem u introligatora na użytek własny Stachurowe "dzieła wszystkie", Prezentujące się jednak zdecydowanie skromniej niż te w pięciu tomach, jakie w roku 1982, czyli już po śmierci Steda, w "dżinsowych" okładkach ukazały się pod redakcją m.in. Henryka Berezy – takoż wielkiego orędownika jego literackiej spuścizny, postrzeganej jako "życiopisanie".
Na wieść o tym, wykrzesawszy odwagę, zdecydowałem się napisać list do samego Henryka Berezy, załączając do koperty kilkaset złotówek, jakie mi zostały ze świeżo odbytego wyjazdu do Macierzy, z gorącą prośbą o przesłanie mi tego wydania. Ponieważ nie do końca liczyłem na odpowiedź na wysłany pod adres redakcji "Twórczości" list, moją radość do bezmiaru spotęgowała otrzymana po pewnym czasie przesyłka nadana ze stemplem… Senatu Rzeczypospolitej, kryjąca właśnie wymarzony przeze mnie wydany w "Czytelniku" pięcioksiąg. W którego lekturę wnet się pogrążyłem, czytając w kółko wiersze i piosenki, poematy "Dużo ognia", "Przystępuję do ciebie", "Po ogrodzie niech hula szarańcza", "Kropka nad ypsylonem", "Missa pogana", opowiadania z tomów "Jeden dzień", "Falując na wietrze" i "Się", powieści "Cała jaskrawość", "Siekierezada albo Zima leśnych ludzi", opowieść-rzekę "Wszystko jest poezja", rzecz o egoizmie, nazwaną "Fabula rasa"…
Kiedy po pewnym czasie nasza wileńska księgarnia "Przyjaźń" otrzymała do sprzedaży tak deficytowe w Polsce rzeczone dzieła wszystkie Edwarda Stachury, nie mogłem się powstrzymać od zdobycia "na zapas" już za ruble (tych w sumie było 13 i pół) drugiego kompletu. W ten to sposób w swej domowej bibliotece mam dzisiaj dwa twórcze "garnitury" Steda: jeden cokolwiek sfatygowany, gdyż zdążył pochodzić po rękach moich i przyjaciół, a drugi – "reprezentacyjny", stojący na najbardziej poczesnym miejscu jednego z regałów, po który sięgam wyraźnie od święta, w chwilach szczególnych. Co też uczyniłem 18 sierpnia, pomny, że jakby Sted żył, świętowałby tego dnia Jubileusz Ośmiu Krzyżyków na Karku.
Nie dane mu było urodzić się (a przyszedł na świat 18 sierpnia 1937 roku) w Polsce. Stało się to we Francji, dokąd rodzice Stanisław i Jadwiga Stachurowie udali się "za chlebem", gdyż kraj ten, mocno wykrwawiony wskutek I wojny światowej, masowo potrzebował rąk do pracy. Mieszkali tam 26 lat, aż jesienią 1948 roku, agitowani przez emisariuszy, zdecydowali wrócić z powrotem do ojczyzny, osiadając w Łazieńcu nieopodal Aleksandrowa Kujawskiego, gdzie matka odziedziczyła dom i kawałek ziemi.
Po dzieciństwie spędzonym na obczyźnie musiał 11-letni Edward nadrabiać zaległości edukacyjne, gdyż został przyjęty od razu do klasy czwartej Szkoły Podstawowej nr 2 w Aleksandrowie Kujawskim. Nie szło mu łatwo. Miał kłopoty z poprawną polszczyzną, którą wzmacniała wada wymowy polegająca na zacinaniu się, zwłaszcza w sytuacjach stresowych. Po ukończeniu "podstawówki" w roku 1952, do Liceum Ogólnokształcącego uczęszczał pierwotnie w Ciechocinku, a później, by ujść zatargom z nauczycielami – w Gdyni, gdzie w roku 1956 zdał maturę. Nie dostawszy się na studia plastyczne, choć od dzieciństwa zdradzał wielkie chęci malarskie, początkowo studiował romanistykę na Katolickim Uniwersytecie w Lublinie, a w roku 1960/1961 zapisał się na romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Studia ukończył w roku 1965, uzyskując z dobrą oceną dyplom magistra filologii romańskiej. Przygrywką do późniejszej twórczości literackiej stał się natomiast druk dwóch wierszy: "Metamorfoza" i "Odnalazły się marzenia" na łamach gdańskiego dwutygodnika "Uwaga" (nr 6, 1957 rok).
Również z własnego wyboru już jako nastolatek skazał siebie na samodzielność. Konflikt z ojcem zmuszał go do częstych ucieczek z domu i radzenia na własną rękę. Na krótko przed samobójczą śmiercią w dzienniku "Pogodzić się ze światem" tak to wspominał po latach: Nie kłóciłem się ani z matką, ani z braćmi, ani z siostrą. Porzuciłem ich, chcąc zostać sierotą z wyboru. (…) Chciałem nie mieć rodziny, chciałem wszystkich ludzi traktować równo, chciałem być bliźnim każdego człowieka. W czasach uczniowskich i studenckich zaznał głodu i chłodu, mieszkając gdzie się da i jak się da, nękany trudnościami materialnymi dorabiał na różne sposoby, a nawet żebrał o pieniądze. Mimo tych trudności coraz ambitniej podążał twórczym szlakiem.
Gdy w roku 1961 Warszawski Klub Twórczy Młodych został przemianowany na Orientację Poetycką Hybrydy, do grona dziewięciu poetów, którzy ją współtworzyli, przymknął również Edward Stachura, prowadząc w latach 1960-1962 w jednodniówce "Widzenia" dział poezji.
Nie poezją w książkowym wydaniu przemówił jednak do czytelników. W roku 1962 ukazał się drukiem pierwszy tomik opowiadań Steda "Jeden dzień", dość zresztą przychylnie przyjęty przez krytykę literacką, czego wyraz swym autorytatywnym głosem dawał również Jarosław Iwaszkiewicz, anonsując go w "Rozmowach o książkach" tymi m.in. chwalebnymi słowy: Ta osobliwa proza, ta niby to naiwna składnia, przeczyste zdania z dziwnymi powtórkami, ta melancholia i – głęboko wewnętrzne umiłowanie życia, radość ze wszystkiego, co ono przynosi mniemanemu wagabundzie, wyczucie polskiego pejzażu i polskiego codziennego dnia, tęsknota do miłości i wiara w miłość – jakie to wszystko młode i pełne zachwytu…
Idąc za edytorskim ciosem, w niespełna rok po książkowym debiucie w wydawnictwie "Iskry" otrzymał Stachura kolejny prezent w postaci poematu "Dużo ognia", który przesądził, że 7 marca 1963 roku Zarząd Oddziału Warszawskiego podjął decyzję o przyjęciu go do Związku Literatów Polskich, co dodało młodemu twórcy splendoru i zachęciło do dalszego ostrzenia pióra.
Już w pierwocinach własnego pisarstwa został przez Steda wyznaczony jakże czytelny trop, któremu zresztą pozostał wierny do dni ostatnich: goniąc za wolnością w każdym jej przejawie, chciał dotrzymać kroku życiu i to wszystko przelewać na papier. Wykreował więc własny wizerunek będącego w stałym marszu trampa z plecakiem, jednako dobrze czującego się w każdym zakątku globu. Emocjonalny i żywiołowy z natury chciał żyć w straszliwym i cudownym napięciu, w każdej zawsze i wszędzie sekundzie.
Przystawszy na ascetyczny styl życia, niczym mityczny Diogenes z latarką szukał ludzi, on wszędzie i zawsze miał szukać Poezji, przekornie twierdząc, że jest nią wszystko. Chciał dobrać właściwie słowo do tego, co działo się z nim, gdy szedł, patrzył dookoła siebie, palił papierosa, pił piwo albo rozmawiał z Marią Potęgową, i to wszystko jakby na poczekaniu poddać zapisowi. Czynił to zresztą nierzadko na tym, co trafiało pod rękę, a w brulionach znajdują się np. notatki, że pociągiem, w którym były sporządzane, bardzo trzęsie na przejazdach, stąd charakter pisma jest mocno rozbujany. Było dlań ważne wszystko: napisy przydrożne, informacje ogłoszeniowe na słupach w różnych miejscowościach, "spisy-do-jadła" w knajpach, barach i restauracjach, fragmenty rozmów, sytuacje, szumy, zlepy, płyn na odciski, zajezdnia tramwajowa w Zgierzu i zawieja w Michigan.
Bo – w nawiązaniu do Michigan – przyznać trzeba, że Polska, jak długa i szeroka, była zbyt mała dla Stachurowego ducha co niczym wiercipięta. Ten zawiódł swego pana w różnych latach jego życia m.in. do Jugosławii, Libanu i Syrii, do Francji, Holandii, Norwegii, Szwajcarii, Kanady, Meksyku, Stanów Zjednoczonych. Michał Kątny, bohater jednej z jego książek, tak się wyraził o podróżowaniu: Droga jest jak ciągle odkładane samobójstwo, jak ta jedna z nielicznych, może jedyna możliwość niespełnienia samobójstwa, popełnianego co krok, co krok. 
Zawarte 5 kwietnia 1962 roku małżeństwo z Zytą Anną Bartkowską – studentką filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, późniejszą pisarką o pseudonimie Zyta Oryszyn, na niewiele ustabilizowało włóczęgowski żywot przyszłego autora "Siekierezady…". Stąd nic dziwnego, że bardzo trudno byłoby poukładać trasy wszystkich jego podróży po kraju. Miotało nim, niczym rozbitkiem w oceanie życia wte i wewte, a dalece nie zawsze tę szamotaninę powodowały potrzeby literackie. Tu i tam zatrudniał się do roboty fizycznej, jaka akurat nawijała się pod rękę (rąbanie drwa, zamiatanie, naprawianie płotu czy kopanie stawu), co potem nierzadko służyło twórczą fabułą. 
Machanie siekierą i rżnięcie piłą zimą na przełomie lat 1966/1967 w charakterze robotnika leśnego na zrębie w pobliżu wsi Grochowice w nadleśnictwie Sława Śląska oraz późniejszy pobyt w Kotli u przyjaciela Mieczysława Czychowskiego w celu uzupełnienia materiału legły u podstaw dedykowanej Gałązce Jabłoni powieści "Siekierezada albo Zima leśnych ludzi", jaka ukazała się drukiem w roku 1971, przynosząc autorowi kolejny laur pisarski – po raz wtóry wielce prestiżową nagrodę im. Stanisława Piętaka za rok 1972. A skoro o wawrzynach mowa, warto w tym miejscu nadmienić, że twórczość Stachury zyskiwała uzasadnione uznanie w oczach jurorów, czego potwierdzeniem: nagroda Stowarzyszenia Księgarzy Polskich za tom opowiadań "Falując na wietrze", rzeczona powyżej nagroda im. Stanisława Piętaka za poemat "Po ogrodzie niech hula szarańcza", przyznana mu za twórczość prozatorską nagroda Fundacji Kościelskich ze Szwajcarii.
W odróżnieniu od wielkomiejskiego mrowiska Sted niczym ryba w wodzie czuł się w polskiej prowincji, znajdując jakże trafne słowa dla oddania jej opisu. Niekiedy narracja ta rozbłyskiwała drapieżną sceną, rozmarzała liryzmem czy targała rozpaczą. A nierzadko elementy te stapiały się w jeden obraz osobliwej urody. Bo przyznać trzeba, że Stachura jak mało kto był przenikliwym rejestratorem smutków rozsnutych niczym pajęczyna w polskim krajobrazie. Na potwierdzenie tego przywołajmy opisane przezeń odwiedziny grobu muzyka jazzowego Mieczysława Kosza:
Narwałem bukiet polnych kwiatów, chabry, maki, ruta i inne, znalazłem pusty słoik, u kamieniarza pracującego na cmentarzu, trochę poniżej, zdobyłem wodę, umieściłem w niej kwiaty i złożyłem w grobie w imieniu swoim, ale przede wszystkim w imieniu Jurka Tabora, który tyle razy niewidomemu Koszowi ofiarowywał swoje własne widzące oczy, tak jak się ofiaruje komuś jabłko na dłoni. Albo serce na dłoni. Biedni są, którzy pozostają przy życiu. Biedny Jurek.
Biedni są, którzy pozostają przy życiu.
Dlaczego pisał wiersze? Wyjaśniał to parokrotnie, także w wierszach. We "Wszystko jest poezja" natomiast zwierzył się:
Teraz przypuszczam, że nie wiedziałem, dlaczego pisałem wiersze, kiedy je pisałem. Ale chyba na pewno chodziło o przebijanie się do przodu poprzez pajęczyny, sieci i inne zasadzki obłędu, poprzez ponure katakumbowe paranoidalne i paniczne krainy strachu i poprzez zwodniczych omamicznych marzeń gęste, lepkie chaszcze.
Patrzył na świat przez swoje ciemne wnętrze. Pisał: Nie zawsze widzi się w dali tę jasną polanę. Często widzi się w dali tę czarną polanę". Bał się samotności. Bał się znaleźć sam na sam ze swoimi myślami: "Dźwiękoszczelne, obite korkiem ściany pokoju Marcela Prousta to są być może doskonałe warunki do poszukiwania straconego czasu, ale nie czasu niestraconego, na którego poszukiwanie można wyruszyć, kiedy nie ma ślepych ścian, kiedy prostując ramiona i napierając na ślepe ściany obaliło się je i następne, i następne.
Dlatego, gdy mu dojadło siedzenie na jednym miejscu, wyznawał:

obalę ściany tego domu – jak płatki
rozchylę je na cztery wiatry
i tam podążę.

U kolebki poezji Stachury warowała śmierć, a stała jej obecność popychała ku nieustannemu działaniu, bacznemu śledzeniu przeciwnika i prowadzeniu z nim zawziętej walki, również tej słownej: 

o, feudalna właścicielko naszych dni i nocy
łasico cmentarna, zjadaczko ostatniego potu
panno tatarskich, zazdrosna wszystkich narzeczono
mącicielko wody, lubieżna kusicielko
grzybie piwniczny, jadzie mityczny, wczesna trucicielko
założycielko rodu borgia, muzo getta, wieżo z kości
arko z kości, bramo z kości, różo z kości
rdzo trawestująca, palmo niecierpliwości
w ogonie pawia ukryta ciemna maszynerio
do pół masztu opuszczona niechybna bandero
iskry i morskich latarni gasicielko, szumie głuchy

(…………………………………………………………)

kto ci dał do ręki ostrą broń, zwyczajna ty wariatko!

Miał talent zamieniania wszystkiego w literaturę. Czynił to w wyraźnym pośpiechu, bez przywiązywania większej wagi do języka, przypominającego nierzadko metafizyczny słowotok. Był raczej na bakier z polszczyzną, oszczędzając jej salonowego przyodziewku, choć czasem miewał niebywałe wręcz pomysły językowe. Na przykład w zapisie opatrzonym tytułem "Się" – owo "się" jest zaimkiem zwrotnym również w funkcji zaimka osobowego. Wyrzucał z siebie niczym wulkan lawę nieuporządkowane, chropowate gramatycznie i składniowo monologi. Mające sugerować, że w poecie buzuje święty ogień, że z plazmy banalnych wrażeń rodzą się wiersze. Skłonny był pisać o wszystkim. Bo wszystko – jak przekornie twierdził – jest poezją, a każdy – poetą.
Goniła Stachurę po świecie klaustrofobia. Wolał spać pod gołym niebem niż pod dachem. Noc, spędzoną właśnie w taki sposób nad rzeką, uwieczni następująco:
Przed świtem, kiedy zaczęło się rozwidniać, zapadłem trochę głębiej w płytki sen i spałem przez jakieś trzy godziny dobrotliwe, łaskawe, w ciągu których nic mi się takiego straszliwego nie śniło, żebym musiał ostrym krzykiem, takim wyjącym rzężeniem, przebijać się przez gęstą plazmę na powierzchnię, do jawy. Obudziłem się zziębnięty i jak zawsze niewypowiedzianie zaczarowany tym cudem, że wszystko, wielkie dzięki, jest na swoim miejscu: ziemia, niebo, rzeka, drzewa nad rzeką, ptaki w listowiu, i że nie trzeba na nowo tworzyć tego, co już zostało, wielkie dzięki, stworzone. Kiedy człowiek budzi się w domu, pod dachem i wśród czterech ścian, nie zawsze jest pewien, że na zewnątrz domu, na dworze, wszystko jest, jak było.
Zanim zginął, poznał, co to obłęd. "Mgła", z którą już na dobre mocował się w "Siekierezadzie…" pchnęła go w objęcia mistyki, pogrążyła w medytacji. W "Pogodzić się ze światem", pod datą 28 maja 1979 roku zapisze:
Dwa lata temu, na początku 77 straciłem bezboleśnie Wszystko. Wkrótce potem otrzymałem nowe Wszystko. Byłem na wielkiej górze. Trwało to ponad dwa lata. Wtedy się napisało Fabula rasa (rzecz o egoizmie) oraz drugi tekst pod tytułem Oto. Mówię: się napisało, a nie: napisałem, bo to tak, jakbym nie ja napisał, ale ktoś inny. Ten ktoś inny nazwał siebie człowiekiem-nikt. Ja nim byłem i zarazem nim nie byłem. Nie mogę tego inaczej powiedzieć.
Coraz częściej trapiące koszmary i omamy pchnęły go 3 kwietnia 1979 roku na tory kolejowe pod Bednarami, gdzie dla skończenia życiowej wędrówki miał się dać rozjechać pociągowi. Próba samobójstwa nie w pełni jednak się powiodła. Uderzony przez lokomotywę stracił prawą dłoń. Gdy się wykaraskał z powypadkowych opresji i odbył kurację w szpitalu psychiatrycznym w Drewnicy, na ostatnie dni swego rozwichrzonego życia przyjeżdża do rodzinnego domu w Łazieńcu. Lewą ręką, jaka mu została, pisze obrachunkowy z życiem swoisty dziennik swego umierania "Pogodzić się ze światem".
Znalazł się w sytuacji przypominającej matnię. Matka Jadwiga, mimo siedemdziesięciu dwóch lat, imponuje młodszemu o trzydzieści lat synowi żywotnością, zwłaszcza zgodą na nieustanną krzątaninę wolną od lęku, że można nie zdążyć na ten ostateczny termin. Stachura koślawymi literami w pierwszym dniu pobytu wystawia w kratkowanym zeszycie surową recenzję swoim książkom, przegrywającym sromotnie treścią z jego matką, przez którą został niczym syn marnotrawny jakże serdecznie przyjęty. Prawie wszystko, co mówi, wydaje mi się mądrzejsze od wszystkich moich książek. Mówi bez egzaltacji, mówi normalnie. Mówi na przykład: "Od śmierci nikt się nie wykupi; śmierć jest jedna sprawiedliwa. Będę tak długo żyła, jak mi przeznaczone".
Świat realny, jemu z własnej woli teraz niepełnosprawnemu, zmalał, opór zaczęły stawiać najprostsze czynności, trzeba się przyzwyczajać do nowego miejsca, do samego siebie. Z tym najtrudniej. Matka pomaga mu samą swoją obecnością, spokojem, zgodą na los, który jej przecież nie oszczędzał, umiejętnością cieszenia się drobiazgami, pokorą, do której on dopiero teraz został tak okrutnie przymuszony. 
Stara się matce pomagać w przydomowych zajęciach. Narwali razem lucerny smakującej królikom, ona gołymi dłońmi wyrywa pokrzywy dla kurczaków, nanieśli wody, bo na podwórku nie ma studni. Matka rozgląda się po niebie, ale nie wypatruje tam niebiańskich tajemnic, tylko chmury ocenia: czy znów skończy się na drobnym deszczyku. Mało go, ale może jeszcze trochę popada. Po dwóch tygodniach bezdeszczowej spiekoty ziemia i roślinność bardzo go potrzebują. Tak jak ja spragniony jestem, nie wiem czego. Może tego, by nie mieć pragnień, prócz tego pragnienia, by posiadać tę umiejętność życia, jaką posiada moja matka i wielu innych zwyczajnych, prawdziwie prostych ludzi. Momentami ogarnia mnie panika, że jest już za późno, żebym się tej umiejętności zdążył nauczyć. Pocieszam się tym, że nie jest to rzecz wrodzona, ale nabywana z dnia na dzień. Żyjąc w domu z matką z dnia na dzień, może tę umiejętność nabędę albo pojawi się ona we mnie sama w jakiś naturalny sposób.
Rozmawiają o nieszczęściu, które ich spotkało na torach pod Bednarami. Matka nie uskarża się na swoją tego nieszczęścia część, jaką jest widok cierpiącego syna. Radzi mu, żeby poszedł do spowiedzi, bo to wszystko z tej przyczyny, że czort go opętał. Mówię, że jestem dobry człowiek i że zawsze byłem, może aż nawet nienormalnie dobry. Wiara w Boga mojej matki i moja tęsknota to jest to samo. Wspólną nazwą byłoby zaufanie.
Już go nie denerwuje grające cały dzień tranzystorowe radyjko włączane przez matkę, nie przeszkadzają w pisaniu głosy spikerów i komentatorów. Zapisy w dzienniku coraz dłuższe, leworęczne pismo – coraz czytelniejsze. Tylko przyszłość niewyraźna, a też z nieodległej przeszłości niewiele potrafi zrozumieć. W końcu marca i w pierwszych dniach kwietnia zaczęły dziać się ze mną niesamowite rzeczy. W trakcie tego najechał mnie pociąg czy sama lokomotywa, nie wiem dotąd. W karcie informacyjnej, którą widziałem w szpitalu, pisało: potrącony przez elektrowóz, nie przez pociąg. Znowu utraciłem Wszystko, ale tym razem nieopisanie boleśnie. I tak trwa od prawie dwóch miesięcy. Jestem jakby pozbawiony zmysłów. Uczę się smakować to, co widzę, słyszę, dotykam, to, co jem, to, co tu teraz piszę.
Rozpaczliwie czepiając się życia, boi się, że tamto może wrócić. Nie tamto z wielkiej góry, tylko ten głos, który pod koniec marca zaczął nim rządzić, te obłędne koszmary, których doświadczył. Powątpiewa, czy odzyska smak życia. Poszedłem się przejść nad staw, po którym pływają dzikie kaczki i rybitwy. Na parowie pasą się czyjeś krowy. Zielone pola i sady. Zewsząd natura tchnie spokojem, a we mnie go nie ma. Jestem pusty tak straszliwie, że aż strachem napawa mnie to wyznanie. A jednak czuję trochę, że nie jest tak przerażająco jak było. Tak mi się wydaje.
Trzydziestego maja wybrał się z matką na cmentarz do Aleksandrowa. Kawał drogi dla nóg: najpierw cały Łazieniec, potem prawie przez całe miasto. Jadwiga Stachurowa opiekuje się wieloma grobami, oprowadza wśród nich jak po swoim obejściu, mówi synowi, kto gdzie pochowany, kiedy i z jakiej przyczyny umarł. Pokazała mi, gdzie będzie leżeć. Razem ze swoją matką. To wszystko mówiła normalnie. Oswojona jest z tym wszystkim i ze śmiercią.
Ani śladu po człowieku-nikt, który znalazł źródło wszelkiego zła, gnieżdżące się w człowieczym "ja". Gdzie się podział człowiek-nikt? Wydaje mi się, że jedna miliardowa część tego spokoju – pozwoliłaby mi dźwignąć się z tego nieopisanie rozpaczliwego stanu, w którym trwam.
A jaka i gdzie przyczyna, że jest tak, jak jest? Było ich pewnie wiele, ale czy jest wśród nich ta najważniejsza, od której zaczęło się to coś, to niepojęte?
Byłem buntownikiem łagodnym, najłagodniejszym z możliwych, ale krańcowym. Poszedłem do końca. Czy za daleko? Chciałem unieść wszystkie nieszczęścia świata ludzi. I zwariowałem. Ale czy od tego? Nie wiem. Teraz, anim buntownik, anim pogodzony ze światem. Chciałbym pogodzić się ze światem, bo los mój jest nie do zniesienia. Garnę się do ludzi, szukając u nich ulgi i jakiegoś ratunku. Nie wiem, w którym miejscu popełniłem błąd, jeżeli go popełniłem.
Jakże wymowny zapis z czternastego czerwca. Matka zachęca Edwarda do modlitwy. Mówi do mnie: "Ty, Edziu, nawet pacierza nie zmówisz". "Nie umiem, zapomniałem" – odpowiadam. Bo nie umiem, bo zapomniałem i bo pustka we mnie. Nie jestem ani człowiekiem-nikt, ani Edwardem Stachurą. Jestem cieniem Edwarda Stachury i brodzę w mrocznej próżni, i czekam na kruszynę wewnętrznego spokoju, który pozwoliłby mi przetrwać do śmierci i od czasu do czasu może uśmiechnąć się. Jak długo jeszcze będę tak skamleć? Do czasu – pcha się na usta enigmatyczna odpowiedź. Czy jest we mnie jakaś nadzieja na poprawę? Krwawiąca ciągle rana jest we mnie. To wiem. Tym jestem.
Dwa dni później, kontynuując poniekąd temat matczynej zachęty do uklęknięcia przed konfesjonałem dodaje: Między nami mówiąc, wszystkie moje książki, wiersze i proza, były modlitwami do Boga, którego ja nazywałem Cudne manowce, Widok nad widoki, Zjawa realna, Biała lokomotywa, Kropka nad ypsylonem czy jeszcze inaczej. I były nieustającą spowiedzią.
Szamotanina z samym sobą staje się zupełnie nie do zniesienia, odkąd 9 lipca przeniósł się do warszawskiego mieszkania przy Rębkowskiej. W poczynionym 14 lipca przedostatnim zapisie "Pogodzić się ze światem" odnotował: Jak ciężko jest dać ten jeden krok. Od paru dni wstaję i mówię sobie: "Gdybym to zrobił wczoraj, dzisiaj już nie musiałbym się męczyć". Gdybyż to było dla mnie oczywiste! Ale ciągle do końca nie jest.
Na ten ostatni desperacki samobójczy krok jednak się zdecydował. 24 lipca 1979 roku powiesił się w przedpokoju swego mieszkania na Rębkowskiej, próbując pierwotnie przeciąć żyły nożem kuchennym. Na stole w kuchni, obok przewróconej szklanki i śladów po rozlanej herbacie leżał rękopis literackiego testamentu denata – "List do Pozostałych" o następującej treści:
Umieram
za winy moje i niewinność moją
za brak, który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy,
za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną
hałaśliwymi nic nie mówiącymi słowami
za możliwość zjednoczenia się z Bezimiennym, 
z Pozasłownym, z Nieznanym
za nowy dzień
za cudne manowce
za widok nad widoki
za zjawę realną
za kropkę nad ypsylonem
za tajemnicę śmierci 
w lęku, grozie i w pocie czoła
za zagubione oczywistości
za zagubione klucze rozumienia
z malutką iskierką ufności, że jeżeli ziarno 
obumrze, to wyda owoc
za samotność umierania
bo trupem jest wszelkie ciało
bo ciężko, strasznie i nie do zniesienia
za możliwość przemienienia
za nieszczęście ludzi i moje własne, które dźwigam na sobie 
i w sobie
bo to wszystko wygląda, że snem jest tylko, koszmarem
bo to wszystko wygląda, że nieprawdą jest
bo to wszystko wygląda, że absurdem jest
bo wszystko tu niszczeje, gnije i nie masz tu nic trwałego 
poza tęsknotą za trwałością
bo już nie jestem z tego świata i może nigdy z niego nie byłem
bo wygląda, że nie ma tu dla mnie żadnego ratunku
bo już nie potrafię kochać ziemską miłością
bo noli me tangere
bo jestem bardzo zmęczony, nieopisanie wycieńczony
bo już wycierpiałem
bo już zostałem, choć to się działo w obłędzie, najdosłowniej 
i najcieleśniej ukrzyżowany i jakże bardzo 
i realnie mnie to bolało
bo chciałem zbawić od wszelkiego złego ludzi wszystkich
i świat cały i jeżeli się tak nie stało, to winy mojej w tym 
nie umiem znaleźć
bo wygląda, że już nic tu po mnie
bo nie czuję się oszukany, co by mi pozwoliło raczej trwać 
niż umierać; trwać i szukać winnego, może w sobie;
ale nie czuję się oszukany
bo kto może trwać w tym świecie – niechaj trwa i ja mu życzę 
zdrowia, a kiedy przyjdzie mu umierać – niechaj śmierć 
ma lekką
bo co do mnie, to idę do ciebie Ojcze pastewny 
żeby może wreszcie znaleźć uspokojenie, 
zasłużone jak mniemam, zasłużone jak mniemam,
bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony
bo wszystko mnie boli straszliwie
[tekst nieczytelny]
bo duszę się w tej klatce
bo samotna jest dusza moja aż do śmierci
bo kończy się w porę ostatni papier i już tylko krok i niech 
Żyje Życie
bo stanąłem na początku, bo pociągnął mnie Ojciec i stanę na 
końcu i nie skosztuję śmierci.
Żegnając Edwarda Stachurę na łamach "Twórczości", gorliwie literacko mu ojcujący Jarosław Iwaszkiewicz napisał: Ukochaliśmy go bardzo i kochamy dziś jeszcze bardziej, kiedy jego słowo już tylko pozostało z nami. Ale będzie ono zawsze przy nas i będziemy je uważali za jeden z najtrwalszych elementów naszej współczesnej kultury. 
Cóż, zostaje tylko pod tą wielce autorytatywną opinią oburącz się podpisać.

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Stanisław Moniuszko w Wilnie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie