Całe Jej życie to jeden Wielki Teatr

drukuj
Alwida Bajor , 18.12.2015
Zdjęcia z archiwum Polskiego Teatru w Wilnie

W 100. rocznicę urodzin Ireny Rymowicz

W roku 1995 obchodziła naraz trzy najważniejsze w jej życiu jubileusze: 30-lecie pracy w zespole "Polski Teatr w Wilnie", który założyła, 80. rocznicę urodzin i 60-lecie pracy w teatrach zawodowych. 
Bilans jej dorobku w polskim wileńskim zespole naonczas wynosił: blisko 30 wyreżyserowanych przez nią sztuk, blisko dwa tysiące przedstawień, blisko milion widzów. 
Komedie, dramaty, bajki, klasyka i utwory współczesne. W przeważającej większości – sztuki polskich autorów. Mapa występów gościnnych: Polska, Łotwa, Estonia, Białoruś, Rosja, Armenia... Udział w festiwalach w skali lokalnej i międzynarodowej. Częste występy w miasteczkach i wsiach na Wileńszczyźnie. 
Była aktorką profesjonalną, grała na scenie teatru w Kijowie (im. Łesi Ukrainki), na zaimprowizowanych w latach wojny scenach Teatru im. Floty Czarnomorskiej, w latach powojennych na scenie Wileńskiego Rosyjskiego Teatru Dramatycznego. 
Jej pierwsza premiera w polskim zespole w Wilnie – "Damy i huzary" Aleksandra Fredry, zrealizowana w 1965 roku, ciesząca się niebywałym sukcesem, z mety zdobyła uznanie litewskich krytyków profesjonalnych, dla których nazwisko Ireny Rymowicz nie było obce. Znano ją jako aktorkę wileńskiej "Rusdramy", jako siostrę znakomitej tancerki litewskiego baletu Marii Galočkinaitė, wreszcie – jako żonę dyrektora Litewskiego Państwowego Teatru Opery i Baletu Grigorija Łukaszewskiego. 
To, że się podjęła pracy z amatorami, Polakami, nikogo nie dziwiło. Uważano ją za... "Rosjankę z polskimi korzeniami", acz, gwoli prawdy, była zrusyfikowaną Polką, do czego się walnie przyczyniła na tych tu naszych terenach straszliwie powikłana Pani Historia, a jeszcze bardziej piekielnie przewrotny Pan Los.
Chociaż ona sama na ten jej los nigdy nie narzekała, wręcz odwrotnie – dziękowała Niebu, że taki a nie inny jej przypadł. 
To jej nazwisko... Wszyscy piszący o niej (a przeważnie z okazji kolejnych rocznic zespołu "u Polaków", bądź kolejnych premier), mieli z tym wieczny kłopot. W tym – i niżej podpisana. Że nie przyjęła nazwiska po mężu – to rozumiałam. Jako aktorka miała je już "wyrobione" na kijowskiej scenie, później na wileńskiej. Rymowicz – pytałam ją – to pani panieńskie nazwisko, z domu? Nie – zaprzeczała. Po ojcu? Także – nie. Więc – skąd?.. To długa historia, może kiedyś opowiem – zbywała mnie za każdym razem.
Po latach, gdy Litwa odzyskała niepodległość, pewnego dnia zatelefonowała do mnie, żebym do niej przyszła, bo chce mi coś ważnego pokazać. Poszłam. Była odświętnie ubrana, na stole – kwiaty i wypichcone przez nią, a moje ulubione pierogi z kapustą, a obok dwa opasłe tomy w czerwonej oprawie. Jedz i czytaj – poprosiła. Oniemiałam z wrażenia, pierog utkwił mi w gardle. Były to wspomnienia jej ojca; maszynopis nigdzie nie publikowany, przysłał go jej brat, bo ojciec już nie żył. 
Nigdy do tej pory nie przyznała się, że ma w Ameryce ojca i brata. Ojciec nazywał się Iwan Gałoczkin. Był synem hrabiego Szeremietiewa i chłopki Rosjanki z nieformalnego związku. Romans grafa z wiejską pięknością trwał podobno krótko, a gdy zaszła w ciążę, wyposażył ją w znaczną sumę pieniędzy, z nakazem, by wracała do swojej wsi i tam kupiła sobie męża, a gdy urodzi dziecko, to on – graf, tym dzieckiem się zajmie. No i kupiła – niejakiego Gałoczkina. Graf Szeremietiew słowa dotrzymał, syna wykształcił i kupił mu w Moskwie fabrykę. Iwan Gałoczkin był człowiekiem bogatym, pracowitym i oszczędnym, lubianym i poważanym w swoim środowisku. Pewnego razu wybrał się do Kijowa w swoich fabrycznych sprawach i tam tak jakoś przypadkowo poznał piękną Polkę, szlachciankę ze Żmudzi Marię Lipińską, młodą wdowę. Urzeczony jej urodą, z mety jej się oświadczył. 
W Moskwie mieli piękne mieszkanie i podmiejską daczę. Urodziło im się troje dzieci – Irena, Maria i Lew. 
Sielanka rodzinna zaczęła dobiegać kresu wraz z wybuchem w Rosji rewolucji. Iwan Gałoczkin, jako burżuj, a więc wróg ludu, pewnego pięknego dnia został osadzony w areszcie. "Badał" go... Feliks Dzierżyński, wraz ze swym pomocnikiem Szymańskim. Na wieść, że Gałoczkin ma żonę Polkę, Dzierżyński wypuścił go wolno i... dał mu jeszcze glejt z podpisem FED. "Gdybyś miał jakieś kłopoty z naszymi władzami, to z tą przepustką zgłoś się niezwłocznie do mnie – uśmiechał się Feliks Dzierżyński. Nie wierzyłem mu. Byłem pewny, że mnie zaraz kropnie – stało przy nim i Szymańskim dwóch groźnych drabów z mauzerami" – pisze w swoich wspomnieniach Iwan Gałoczkin. – "I rzeczywiście potem ratował mnie z opresji, gdy zgłaszałem się do niego z tą "rybią" przepustką"...                
Ale gdy w 1926 "krwawy Feliks" wywinął orła, niedługo potem Iwan Gałoczkin został zesłany na "długotrwały urlop" do Archangielska. Maria Gałoczkina, "tradycyjnym wzorem polskich zesłańców", jako dobra wierna żona, wraz z trojgiem dzieci powędrowała za mężem na zesłanie. 
Piękna Maria, Polka, szlachcianka ze Żmudzi... Czy można ją winić za to, że nie w stanie była takiego "urlopu" wytrzymać. Wróciła z dwiema córkami – Ireną i Marylką do Moskwy, "ale nasz syn Lolek powiedział twardo, że zostaje ze mną, że on z matką i siostrami do Moskwy nie wróci" – pisze Iwan Gałoczkin. 
Po powrocie do Moskwy, nie w ciemię bita Polka rychło wzięła "zaoczny" rozwód ze swym "mężem burżujem, z którym już życia sobie nie wyobrażała" – pisała w bumadze do sowieckiego urzędu stanu cywilnego. Udało jej się szczęśliwie z "kochanej Moskwy" wydostać do Litwy, gdzie młodszą córkę Marylkę zostawiła u krewnych na Kowieńszczyźnie, zaś ze starszą, Ireną wyjechała do Kijowa, gdzie miała jakieś związki z pozostałymi krewnymi. Tam to, w Kijowie, szybciutko się pozbyła moskiewskiego nazwiska i wróciła do nazwiska nieżyjącego pierwszego męża – Rymowicz, nadając je równocześnie swej starszej córce. 
A młodsza, Marylka? Maria Gałoczkina – w Litwie Galočkinaitė została tancerką litewskiego baletu, zaś później – polskiego i tam już, w Polsce figurowała jako Maria Parnell, bo została żoną sławy polskiego baletu Feliksa Parnella... 
Życie całej naszej rodziny to jeden Wielki Teatr – mówiła później Irena Rymowicz – bo trzebaż to było, że żoną mojego młodszego syna zostanie także... tancerka litewskiego baletu Tania Sedunova, urodzona – no właśnie – gdzieżby – w Kijowie. W Kijowie poznałam mojego męża, reżysera Grigorija Łukaszewskiego, został później dyrektorem litewskiej opery. Oj – przydała mi się ta moja Tania. To w jej opracowaniu choreograficznym "wysypywały się" na scenę w tym moim polskim wileńskim zespole wszystkie wyreżyserowane przeze mnie komedie. No i urodziła mi wspaniałą wnuczkę, moją cudowną Maszkę. Maszka grała w litewskim filmie, wyszła za mąż za... tancerza litewskiego baletu. Nie posiadałam się z radości, gdy Maszka urodziła mi pierwszego prawnuka – Filipka... A potem myślałam, że oszaleję z rozpaczy, gdy on utonął... Ona potem urodziła jeszcze dwóch chłopców. Boże, jak bardzo chciałabym dożyć tych czasów, żeby się dowiedzieć, kim oni w przyszłości zostaną. Biorą już udział w spektaklach baletowych, dałby Bóg, żeby na trwałe w tę scenę wrośli... 
Dlaczego ja tak bardzo uwielbiam wystawiać komedie? Bo jestem przekonana, że śmiech, humor – to zdrowie. A tego, kto umie je wzniecać, można nazwać kimś... a raczej czymś w rodzaju sanatorium, uzdrowiskiem. Więc często wyobrażam sobie, że jestem tym właśnie UZDROWISKIEM. Wiele mnie to... zdrowia kosztuje, bo – wiem to – na próbach w zespole bywam często despotką. Na pewno zbyt wiele od moich aktorów wymagam. Mówię do nich: ja to i z kamienia potrafię śmiech wykrzesać, a wy? Wam się wydaje, że grać komedie – to takie łatwe? A dlaczego u nas w Wilnie w teatrach litewskich nikt nie grywa komedii? Bo to jest piekielnie trudne! Krzyczę na nich, wrzeszczę, bo ja ich wszystkich bardzo, bardzo kocham. Pracować z amatorami – to piękna sprawa. Oni nie są skażeni rutyną, rzemiosłem. Są otwarci, uczuciowi – a to się w życiu najbardziej liczy. 
W 1993 kierownictwo zespołem "Polski Teatr w Wilnie" przekazała swej wychowance, dyplomowanej reżyserce Irenie Litwinowicz. 
Zmarła w Wilnie w wieku 85 lat, pochowana na Cmentarzu Bernardyńskim. Z okazji najprzeróżniejszych rocznic – imienin, urodzin, bądź obchodów jubileuszowych zespołu, Dnia Zmarłych czy Zaduszek – członkowie Polskiego Teatru w Wilnie nigdy o Niej nie zapominają. Zawsze są tu świeże kwiaty i zawsze świeczka dla Pani Ireny... Nie zapominają też o tym, by tu, w tym szczególnym miejscu, przy Jej nagrobku zaintonować Jej ulubioną piosenkę do słów Mickiewicza "Precz z moich oczu...". Albo – piosenkę, którą ułożyli na Jej cześć jeszcze za Jej życia pt. "Pani Irena".            
Kult tej legendarnej w Wilnie postaci zachowają dotąd, dokąd ten Teatr będzie w Wilnie istniał. A istnieje on już ponad 50 lat. Jako Zespół (ówcześnie przy Wileńskim Pałacu Kultury Kolejarzy) zawiązał się w 1963. Swe okrągłe jubileusze obchodzą (tak jak w teatrach profesjonalnych) od roku pierwszej premiery – "Dam i huzarów" w pamiętnym Anno Domini 1965. Obecnie, w listopadzie 2015 na obchody jubileuszowe Teatru (50. rocznica) zespół zdecydował się na wznowienie premiery "Dam i huzarów" z okazji 100. rocznicy urodzin jego założycielki. 
Irena Rymowicz urodziła się 22 listopada 1915. W takim to dniu, na przełomie – żartowała – kiedy to znak Zodiaku Skorpion wchodzi w Strzelca. I tak ze mną przez całe życie jest: ni to Skorpion, ni to Strzelec. Dobrze to czy źle? – pytała mnie kiedyś jakby nieco zatroskana. Dobrze – pocieszałam ją. – Poważany przez panią nasz litewski reżyser światowej sławy Eimuntas Nekrošius takoż urodził się... na przełomie tych dwóch znaków Zodiaku. 
Ten jego cudowny spektakl... "Wujaszek Wania" Czechowa – mówiła uradowana. – Oglądałabym go setki razy... Udało mu się w życiu twórczym, mnie – nie. Całe życie marzyłam, żeby wystawić "Wiśniowy sad" Czechowa – nic z tego... Może w niebie mi się uda? Jak myślisz – pytała mnie – gdzie pójdę po mojej śmierci – do piekła czy do nieba? Po co do nieba – przekomarzałam się – tam pani z swym charakterem potwornie się znudzi. O czyśćcu pani zapomniała – lepiej już tam, w piekle za gorąco. Ale za to może weselej – mówiła rozbawiona. – Ale o tym to już chyba święty Piotr zadecyduje, bo ja zostanę pochowana na cmentarzu świętego Piotra, obok mego męża. O! Pani jako wnuczka grafa Szeremietiewa – śmiałam się – zawsze potrafi zawiązywać dobre znajomości. Nie spodziewałam się jeszcze wtedy, że już niedługo przestanie mnie i swój "kochany Zespół" zapraszać do siebie na osławione pyszne pierogi z kapustą... 

 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Stanisław Moniuszko w Wilnie
Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie