Teatr musi grać… I grał!

drukuj
Henryk Mażul, 16.11.2017

Przeszłość niezbicie dowodzi, że Jej Wysokość Melpomena na dobre oblubowała gród nad Wilią. Bo też jakże inaczej, skoro swego czasu otarł się o niego nawet sam ojciec polskiego teatru narodowego Wojciech Bogusławski. W okresie międzywojennego dwudziestolecia sukcesy święciły tu "Reduta" i "Lutnia". Po II wojnie światowej do tych pięknych tradycji sceny polskiej ambitnie nawiązują natomiast działające amatorsko Polskie Studio Teatralne i Polski Teatr w Wilnie.

Mimo świetnej passy poprzedników wypadło zaczynać praktycznie od zera. Przedwojenni zawodowi aktorzy, grający na deskach wileńskiej sceny, w ramach tzw. repatriacji tłumnie zjechali do Polski. W budynkach, gdzie mieściły się "Reduta" i "Lutnia", na całego zaczęli się rządzić nowi gospodarze. Nie bacząc na tak niesprzyjające warunki, teatr w biało-czerwonych barwach w początkach lat 60. ubiegłego wieku podźwignął się jednak z niebytu, w czym zasługi szczególne ponoszą wielkie pasjonatki gry na scenie – Janina Strużanowska i Irena Rymowicz, wieloletnie zresztą kierowniczki wymienionych trup teatralnych.

W roku 1986, dwa lata po śmierci nieodżałowanej Janiny Strużanowskiej, ster kierownika i reżysera działającego przy Klubie Medyków Polskiego Zespołu Dramatycznego, który po roku przemianowany został w Polskie Studio Teatralne w Wilnie, w pewnych rękach dzierży Lilia Kiejzik. Że kierowani przez nią aktorzy nie zasypiają przysłowiowych gruszek w popiele, jakże wymownie dowodzą przywoływane wciąż na afisze premiery oraz urządzane z wielkim rozmachem imprezy w świetle rampy, co w pierwszą kolej dotyczy Wileńskich Spotkań Sceny Polskiej.
Początki realizowania pomysłu, by urządzić pokaz karmiących widza ze sceny słowem ojczystym zespołów (choć wcale niekoniecznie tylko Polsce przypisanych) z inicjatywy właśnie Lilii Kiejzik datują się rokiem 1994. Wtedy to do grodu nad Wilią zjechali aktorzy z Czeskiego Cieszyna, Krakowa, Warszawy, Lwowa oraz Nowego Jorku, a uzupełnieni o naszych rodzimych dali pokaz własnego kunsztu. W wydaniu jak na wskroś amatorskim, tak też zawodowym, a owa niespotykana gdzie indziej symbioza stała się dobrym wyróżnikiem kolejnych spotkań.
W tych z powodu organizacyjnych kłopotów zapanował jednak dłuższy wymuszony "antrakt". Dzięki ambitnej postawie kierowniczki, nie pasującej wszak przed byle trudnościami, do pomysłu wrócono w roku 2007 i odtąd ten realizowany jest nieprzerwanie, a statystycy odnotowują, że dotychczas przez Spotkania przewinęło się 120 zespołów-uczestników: ze Stanów Zjednoczonych Ameryki, Niemiec, Austrii, Kanady, Czech, Polski, Węgier, Rosji oraz Litwy. Tak solidna międzynarodowa obsada bardziej niż dobitnie zaświadcza o renomie, jaką zdążyła wyrobić ta teatralna schadzka pod wileńskim niebem. W czym zapewne nie bez znaczenia pozostaje magia zdeptania desek teatru na Pohulance, pamiętających występy wielu scenicznych sław Polski z Hanką Bielicką, Hanką Ordonówną czy Juliuszem Osterwą włącznie.
Tego roku w dniach 19-23 października inicjowanej przez Polskie Studio Teatralne w Wilnie dobrej tradycji stało się zadość już po raz ósmy. Wierny widz, traktujący to święto Melpomeny jako naprawdę sercu bliskie, został zaproszony do obejrzenia tego, co przygotowały trupy teatralne ze Lwowa, Tomska, Wiednia, Toronto, Warszawy i – rzecz jasna – występujące w roli gospodarza Polskie Studio Teatralne w Wilnie.
Nim 19 października kurtyna po raz pierwszy poszła w górę, odbyło się uroczyste otwarcie imprezy. Wielce nastrojowym nakazem aktorom stała się wykonana pod akompaniament gitary przez Jolantę Gryniewicz oraz Jarosława Królikowskiego piosenka, w której niczym zaklęcie powtarzały się słowa: "Co by się nie działo, teatr musi grać…". 
Natomiast prowadząca całość Monika Urbanowicz wraz z zaproszoną na scenę panią Lilią Kiejzik serdecznie powitały kolejno: senator RP Barbarę Borys-Damięcką – wielką orędowniczkę Wileńskich Spotkań Sceny Polskiej, ambasador RP na Litwie Urszulę Doroszewską oraz prezesa Związku Polaków na Litwie, posła na Sejm RL Michała Mackiewicza. A wszyscy szacowni goście, zabierając przy okazji głos, nie kryli radości z możliwości ponownego spotkania się z przekazywanym ze sceny polskim słowem.
Jak poinformowała senator Barbara Borys-Damięcka, objęcie tej imprezy honorowym patronatem przez marszałka Senatu RP Stanisława Karczewskiego zostało sprzęgnięte z ufundowaniem przezeń nagrody w wysokości 1000 euro dla zespołu, który włoży najwięcej twórczego "zaczynu" w wystawiane przedstawienie. Zachętą do ich prezentacji stało się natomiast podanie symbolicznego dzwonkowego sygnału, czego wspólnie dokonały Barbara Borys-Damięcka, Urszula Doroszewska oraz Lilia Kiejzik.
Na "pierwszy ogień" poszedł występ gospodarzy – Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie, które zaprezentowało "Emigrantów" Sławomira Mrożka. Po raz kolejny zresztą, gdyż ostatnimi laty w czwartym połowicznym wcieleniu. O ile jednym z bohaterów, zwanym XX, jest stale Edward Kiejzik, o tyle ten drugi – AA za każdym razem się zmienia. W rolę tę wcielali się bowiem dotąd: Edward Trusewicz, Sławomir Gaudyn oraz Robert Balcewicz. Tym razem owego trudu podjął się natomiast aktor Polskiego Teatru w Warszawie im. Arnolda Szyfmana – Piotr Cyrwus, który na domiar wyreżyserował przedstawienie, uwspółcześniając nieco napisane w roku 1974 dzieło Sławomira Mrożka.
Ta pełna napięcia sztuka, ukazująca w dramatyczno-ironicznej tonacji losy tych, którzy znaleźli się poza ojczyzną, w świetnej zresztą interpretacji wymienionych aktorów, jest szczególnie aktualna dla Litwy, opuszczanej w zatrważającym tempie w celach zarobkowych przez obywateli. Oglądając ją, miałem nieodparte życzenie, by na sali znaleźli się in corpore rządzący dziś Nadniemeńską Krainą. Może to, co ujrzeliby, skłoniło ich do pójścia po rozum do głowy przed podejmowaniem niejednej bzdurnej decyzji.
W kolejnym dniu Wileńskich Spotkań Sceny Polskiej widzowie zostali uraczeni trzema przedstawieniami. Aż z Tomska na Syberii, po czterech godzinach lotu do Moskwy i nocnej podróży pociągiem stamtąd do Wilna, dotarli aktorzy Studia Teatralnego "Ferdydurke". Oni – w większości potomkowie polskich zesłańców – wtopieni w rosyjski żywioł i zmuszeni do mówienia na co dzień w nieojczystym języku – zapamiętale ćwiczą w nim na zajęciach, prowadzonych w miejscowym Domu Polskim przez przybyłego z Polski Stanisława Wojewódkę.
Jako powstałe w połowie pierwszej dekady XXI wieku studio teatralne zdołali wystawić już kilka premier, a do nas przybyli z zaczerpniętą ze skarbnicy współczesnej dramaturgii polskiej "Kartoteką" Tadeusza Różewicza – jak i większość utworów tego autora, ukazującą dramat pokolenia naznaczonego piętnem II wojny światowej, kiedy to człowiek gotował człowiekowi jakże okrutny los.
Nie wiem, jak inni, ale ja zarówno Aleksiejowi Wojtowiczowi – odtwórcy roli głównego bohatera, który zatracił nawet własne imię, jak też pozostałej obsadzie nie szczędziłem braw za heroiczne zmaganie się z oporną w wymowie polszczyzną, choć przecież drogą sercu, gdyż brzmiącą niczym nakaz przodków.
Dwa kolejne przedstawienia – "Przesilenie" w wydaniu twórców niezależnych z Warszawy oraz "Tamara L", odtworzone przez Salon Poezji, Muzyki i Teatru z Toronto – miały wyłącznie żeńską obsadę. Pierwsze z nich wyreżyserowała Elżbieta Lewak, która aktorskie ostrogi zdobywała w Polskim Teatrze Ludowym we Lwowie, zainspirowane zostało motywami "Pieśni świętojańskiej o sobótce" Jana Kochanowskiego – magicznej w swej istocie porze w wierzeniach słowiańskich. Poza słownymi dialogami obrzęd ten wyeksponowano przez pieśń i taniec, a z wiekami obrosłą tradycją została zderzona współczesność z problemami, jakie miewają panienki XXI wieku, a jakie są jakże odmienne od tych, hen kiedyś trapiących ich rówieśniczki. W efekcie wyszło barwne widowisko o wartkiej, czytelnej w odbiorze narracji.
Zupełnie inny nastrój niosła natomiast sztuka autorstwa Kazimierza Brauna "Tamara L". Grające w niej Maria Nowatorska oraz Agata Pilitowska znane są już wileńskiemu widzowi, gdyż kilkakrotnie uczestniczyły w Wileńskich Spotkaniach Sceny Polskiej, prezentując w niezmiennej obsadzie wątki, wyjęte z życiorysów Hanki Ordonówny, Marii Skłodowskiej-Curie czy Poli Negri.
Tym razem za ich sprawą na scenie doszło do skonfrontowania dwóch jakże odmiennych życiowych postaw – ekscentrycznej, szokującej otoczenie swoim wyzwolonym ze wszelkich norm zachowaniem malarki i stoicko spokojnej przełożonej klasztoru. Żeby paradoks był większy, znana mistrzyni pędzla (również z płócien o mocno zaakcentowanej tematyce erotycznej), prekursorka stylu art deco Tamara Łempicka (bo to o niej mowa) zechciała sportretować właśnie tę zakonnicę, która dla służby Bogu i ludziom porzuciła swego czasu profesurę na uniwersytecie.
Tematem sztuki są rozmowy tych krańcowo różnych kobiet podczas malowania portretu. Jej przesłaniem natomiast – zmaganie się z ogólnoludzkimi i zawsze aktualnymi problemami, jak uchwycenie sensu istnienia, wybór drogi życiowej, wiara w Boga i brak wiary w cokolwiek, odpowiedzialność za to, co czynimy innym, pasja twórcza, przeciwstawienie rozpętanej biologii i ascezy.
Teatr AA Vademecum z Wiednia też nie jest nowicjuszem Wileńskich Spotkań Sceny Polskiej. Gościł tu już kilkakrotnie, a tym razem jego udział był szczególnie intrygujący, gdyż podjął się przeniesienia na sceniczne deski głośnego swego czasu w Polsce filmu "Seksmisja" w reżyserii Juliusza Machulskiego.
Filmu, w którym odwieczne damsko- męskie relacje zyskują w treści apokaliptyczny wręcz przejaw. Opowiada bowiem o tym, jak to w wyniku użycia broni genetycznej ród męski wyginął niczym mamuty, a kobiety w poczuciu odpowiedzialności za przyszłość ludzkości, opracowują skuteczną metodę bezpłciowego rozmnażania się. Ten zda się już uległy stan rzeczy burzą dwaj panowie, zahibernowani tuż przed wybuchem globalnej zagłady, a wykopani w roku 2044 w stanie zamrożenia przez zespół archeolożek. Mimo pierwotnego sprzeciwu pań, światu zostaje przywrócony wiodący rodowód od biblijnych Adama i Ewy porządek.
Zbratani z Melpomeną rodacy z Austrii wyszli z teatralną adaptacją "Seksmisji" naprawdę obronną ręką. Naszpikowany humorystycznymi scenami pokaz spotkał się z wdzięczną reakcją widza, który tego wieczoru szczególnie tłumnie wypełnił salę teatru na Pohulance.
Trochę szkoda, że sala tu i tam świeciła pustką podczas wystawiania przez Polski Teatr Ludowy we Lwowie "Szewców" autorstwa Stanisława Ignacego Witkiewicza. Niech żałują więc ci, których zwiódł być może mało atrakcyjny tytuł tej sztuki, nie granej zresztą często nawet przez zawodowe teatry. Bo był to bez wątpienia hit tegorocznych VIII Wileńskich Spotkań Sceny Polskiej.
Premiera tego spektaklu, który na prośbę dyrektora Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie Zbigniewa Chrzanowskiego wyreżyserował mający bez mała 40-letni dorobek aktorski Stanisław Melski z Teatru Polskiego we Wrocławiu, odbyła się w kwietniu 2016 roku podczas organizowanej w grodzie Semper Fidelis VI Polskiej Wiosny Teatralnej. Tenże Stanisław Melski zagrał ponadto główną rolę – szewskiego majstra – Sajetana Tempego. 
Zagrał naprawdę błyskotliwie, a że dzielnie mu sekundowali: Wiktoria Słobodiana (jako księżna Irina Wsiewołodowna), Wiktor Lafarowicz (jako prokurator Robert Scurvy), Paweł Kuński oraz Kazimierz Kosydor (odpowiednio czeladnik I i czeladnik II), sam Zbigniew Chrzanowski i Janusz Tysson, wcielający się w epizodycznej końcówce w dwóch bankierów, spektakl stał się pod każdym względem majstersztykiem.
Treść "Szewców" naznaczona jest polityką. Ukazuje bowiem, jak to rewolucje zwykły nierzadko pożerać własne dzieci, jak ci, którzy w ich wyniku dochodzą do władzy, stają się nie mniej bezwzględni niż odsunięci od rządzenia i panowania. W tym wszystkim niczym w zwierciadle przegląda się dzisiejsza, nękana wewnętrznymi rozdarciami Ukraina.
Polski Teatr Ludowy we Lwowie – notabene najstarszą polską sceniczną placówkę poza Polską, dla której bieżący sezon jest 59 z kolei – z naszymi polskimi teatrami jeszcze od czasów Janiny Strużanowskiej i Ireny Rymowicz łączą trwałe więzy przyjaźni. Mówił zresztą o tym w skierowanym do wileńskiego widza słowie dziękczynnym dyrektor Zbigniew Chrzanowski, będąc zdania, że oni z bohaterskiego miasta Semper Fidelis za każdym razem z wielką czcią przybywają do grodu nad Wilią, takoż Semper Fidelis, jeśli chodzi o trwanie w polskości.
W niedzielę, w ostatnim dniu gościny Melpomeny w Wilnie, ta obok dotychczasowego – stołecznego Domu Kultury Polskiej oraz teatru na Pohulance, gdzie dzisiaj ma siedzibę Rosyjski Teatr Dramatyczny, zyskała nowy meldunek – zlokalizowany na Starówce teatr "Lėlė". To właśnie tu początkowo gościnnie wystąpił Teatr Królewski z Trok, prezentując w wersji litewskiej "Wdowy" Sławomira Mrożka.
Końcowym akordem spotkań stał się natomiast spektakl muzyczny "Droga" w wykonaniu kompozytora Jerzego Derfla oraz dobrze znanego widzowi wileńskiemu Stanisława Górki. Został on oparty na twórczości znanego w Polsce reżysera, artysty kabaretowego, a nade wszystko tekściarza (od niedawna już niestety św. pamięci) Wojciecha Młynarskiego. W "spacerku" po jego rozległym dorobku za "przystanki" służyły m.in. tak znane utwory jak: "Dzieci Kolumba", "Zeszycik z 1 klasy", "Smutne miasteczko", "Gruz do wywózki" czy "Leszczyna".
Uroczyste zakończenie festiwalu stanowiło dobrą okazję do podsumowań. W dziękczynnej tonacji czynili to kolejno: kierownik Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie Lilia Kiejzik, senator Barbara Borys- Damięcka, zastępca ambasadora RP na Litwie Grzegorz Marek Poznański, zastępca dyrektora Instytutu Polskiego w Wilnie Paweł Krupka, wicemer Wilna z ramienia AWPL-ZChR Edyta Tamošiunaitė. 
Adresatami tej podzięki byli jak niezmiennie grająca pierwsze organizacyjne skrzypce Lilia Kiejzik, aktorzy poszczególnych zespołów, tak też wierni widzowie. Nie pominięto oczywiście sponsorów, okraszając wdzięcznością jak cały Senat RP, tak też jego marszałka Stanisława Karczewskiego za objęcie przezeń patronatu honorowego nad tegorocznymi Spotkaniami, Fundację "Pomoc Polakom na Wschodzie", Ambasadę RP w Wilnie, Dom Kultury Polskiej w Wilnie, Rosyjski Teatr Dramatyczny oraz Teatr Lalek, podejmujących w swych progach brać teatralną i wypełniających widownie wedle staropolskiego "czym bogaci – tym radzi".
Werdykt powołanego przed początkiem festiwalu jury, mającego ustalić, komu przypadnie nagroda pieniężna, ufundowana przez marszałka Senatu RP Stanisława Karczewskiego, nie stanowił zaskoczenia. Sprawiedliwości po prostu stało się zadość, gdyż za najlepsze przedstawienie uznano "Szewców" w wykonaniu Polskiego Teatru Ludowego we Lwowie. Jak powiedział nie kryjący radości jego wieloletni dyrektor i reżyser Zbigniew Chrzanowski, te 1000 euro posłuży dobrym wsparciem w pokrywaniu wydatków na wojaże, w tym – również do Wilna.
Potrzeba takiego przyjazdu do nas – zgodnie z tradycją – nadarzy się za rok. Lilia Kiejzik i kierowane przez nią Polskie Studio Teatralne są bowiem pełne zdecydowania, by w październiku-2018 zaprosić do teatru na wileńskiej Pohulance zbratanych z Melpomeną rodaków na czwarty z kolei Festiwal "MONOWschód", kiedy to wedle regulaminu na scenie dominować będzie aktorskie solo.

 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie
Stanisław Moniuszko w Wilnie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie

Wiadomości (wp.pl)

Szturm Rosjan zakończony rzezią. Wszystko zaczęło się od wybuchu miny

Ten atak zakończył się masakrą rosyjskiego oddziału. Zaczęło się od tego, że ich wóz bojowy piechoty BMP-3 wjechał na minę. Całą dramatyczną akcję zarejestrował ukraiński dron.

Niewdzięczne zajęcie chłopek na polskiej wsi. Przykry obowiązek sprzed 150 lat

Polscy chłopi nie byli czyściochami. Ich kobiety miały od świtu do nocy pełne ręce roboty. Cały artykuł przeczytasz na portalu wielkahistoria.pl. 150 lat temu, gdy w chatach nikt nie myślał o bieżącej wodzie, najbardziej czasochłonnym obowiązkiem było pranie. Niezależnie, czy panował siarczysty mróz czy z nieba lał się żar – bielizna musiała być uprana. Kobiety zajmowały się tym co tydzień. Brak bieżącej wody oraz sprzętów powodował, że było to dla chłopek zajęcie męczące i czasochłonne, często zajmowało dwa dni. Moczenie w ługu (woda i węgiel drzewny) odbywało się w chacie, a właściwe pranie nad rzeką, jeziorem lub stawem. Po namydleniu, tarciu i praniu drewnianymi kijankami konieczne było wyparzenie i krochmalenie w domu. Prania odbywały się w piątki, często też w soboty – niezależnie od pogody i pory roku – prano także na mrozach. Chłopki w XIX w. dźwigały często pranie np. przez kilometr, przemieszczając się po kolana w śniegu i z ryzykiem zapalenia płuc, za co 150 lat temu mogły przypłacić nie tylko zdrowiem, ale i życiem.

Lewica gotowa do wyborów do PE. Biedroń będzie otwierał listę

Lewica jest gotowa do czerwcowych wyborów do Parlamentu Europejskiego. - Ja będę otwierał naszą warszawską listę - powiedział w Studiu PAP europoseł, współprzewodniczący Nowej Lewicy Robert Biedroń.