Teatr niczym witraż

drukuj
Janina Lisiewicz, 22.10.2015

Polskie Studio Teatralne w Wilnie obchodzi kolejny jubileusz. Symboliczna data, zestawiona z dwóch piątek – 50 i 5 – tak ją sobie rozłożyli na czynniki – może nawiązywać zarówno do mickiewiczowskiego 40 i 4, gdyż z Wieszczem łączy ich szczególna więź, jak też służyć do wyraźnego zaakcentowania tego, iż "dojrzały pięćdziesięciolatek" od nowa odlicza swój wiek.

Minione lata, składające się zarówno z okresów zasługujących na nazwę sławy i chwały, jak i tych mniej do niej pasujących, stworzyły zespół, który pomimo biegu lat i wymiany pokoleń jest różnobarwną jednością – niczym witraż: każde jego szkiełko pozwala w innym kolorze patrzeć na świat, a ich zbiór tworzy całość obrazu. Spoiwem, które je łączy, jest miłość do teatru – jako zjawiska – oraz swego zespołu – miejsca, gdzie jest im ze sobą po prostu dobrze. O teatrze, swoim w nim miejscu i sobie samych opowiadają dziś Lilia Kiejzik – kierownik Studia oraz Witold Rudzianiec, Edward Kiejzik, Czesław Sokołowski, Robert Balcewicz i Jolanta Gryniewicz.
Odpowiadając na pytanie o tym, o jakiej roli marzyła, Lilia Kiejzik wymienia Norę Ibsena. Cóż, nie zagrała jej i raczej już nie zagra. Mówi o tym bez żalu, z lekką nutką nostalgii. Ale najważniejsze jest to, iż potrafiła udowodnić, że stać ją na teatr. Nie tylko ją – cały zespół. Czy często w życiu musiała udowadniać, że stać ją na coś? Owszem. Musiała. Ale to nigdy jej nie załamało. Wręcz przeciwnie – było motorem, który generował energię, by iść naprzód, do celu.

Tym celem był teatr? Dlaczego teatr?
Jak to najczęściej w życiu bywa, złożyły się na to dwa czynniki: przysłowiowy los i… przypadek, oczywiście.
O tym losie więc sobie porozmawiajmy.
Będąc dzieckiem urodzonym na wileńskim bruku, wakacje spędzałam w rodzinnych stronach mamy – we wsi Dojlidy, nieopodal Ejszyszek. To była wyjątkowa wieś (przynajmniej taką pozostała w mej pamięci). Tak ją w dużej mierze odbierałam, między innymi, za sprawą ciotek – sióstr mamy: Józefy i Janiny. Nie miały własnych rodzin i dzieci, ale nie były samotne, nie tylko za sprawą mocnych więzi z rodziną, ale też miejscową społecznością. 
Stało się tak, że ostatnie wakacje przed pójściem do szkoły trochę się przeciągnęły, więc 1 września postanowiłam sama siebie zaprowadzić do miejscowej szkoły. Zostałam nią, jak też swą pierwszą nauczycielką na tyle zauroczona, że nie dałam się rodzicom zawieźć do miasta, kiedy po mnie przyjechali. Tak ukończyłam pierwszą klasę… Co roku znajdowałam przyczynę, by odłożyć przeniesienie do Wilna: a to nie mogłam pożegnać się ze swoją panią, a to miałam jakieś obowiązki. Byłam dzieckiem, które na wakacje jeździło do miasta, a uczyło się na wsi.
Szkoła w Dojlidach była miejscem szczególnym, tą prawdziwą osią, wokół której kręciło się życie całej wsi. To tu obchodzono święta, działał teatrzyk, wystawiano skecze, odbywały się potańcówki, na których bawili się razem dzieci, rodzice, nauczyciele. Zaangażowanie w życie wspólnoty było powszechne. I to była moja pierwsza szkoła – dosłownie i w przenośni – tak zwanej aktywności społecznej, tworzenia świata, w jakim chce się być. Tam, w Dojlidach, połknęłam tego bakcyla. No, i jestem mu wierna do dziś. 
Z Dojlid też wyruszyłam z mamą i ciotką Józefą w jedną z najbardziej dalekich i wzruszających podróży swego życia: do Workuty, by odwiedzić ich brata Antoniego Korszula, którego Sowieci zesłali do łagrów na 25 lat za udział w partyzantce. Był rok 1959. Zapamiętałam ogromny dworzec w Moskwie i ten ponury pejzaż jakże surowego, obcego kraju, tak różniącego się od Wileńszczyzny. Osiadła też w mej pamięci chwila powitania rodzeństwa, które się nie widziało kilkanaście lat. To była moja pierwsza, trochę nieświadoma lekcja ojczystej historii, której uczył się później syn Edward. 
Więc to był los, a przypadek? 
Przypadek zdarzył się już w Wilnie. Do dziewiątej klasy jednak dałam się przeprowadzić do Szkoły Średniej nr 29, obecnie im. Szymona Konarskiego. Jak i dziś, była to wyjątkowo ciepła, rodzinna placówka, dlatego od razu poczułam się tu "swoją". Oczywiście, włączyłam się aktywnie w życie uczniowskie i już w klasie 10 nikt nie pamiętał, że dopiero przed rokiem tu zawitałam. Pewnego dnia ówczesna wicedyrektor ds. organizacyjnych pani Teresa Sokołowa oznajmiła, że pójdziemy na spektakl, grany przez "teatr u medyków" – tak przez dłuższy czas popularnie był nazywany teatr, którym kierowała pani Janina Strużanowska. Potem grupce uczniów pani Sokołowa zaproponowała, by poszli też na próby. Poszłam wraz z kolegami i zostałam. Do dziś.
Teatr już istniał od 10 lat i miał w sobie tego niepowtarzalnego ducha ludzi, którzy go tworzyli: Jerzy Orda, Hieronim Czernis, Janina Strużanowska… Obok nas, całkiem młodych, byli starsi koledzy: Władysław Krawczun, Henryk Święcicki, Halina Małaszkina, Alicja Klimaszewska oraz ci, z którymi dzieliła nieznaczna różnica wieku: Anna Gulbinowicz, Mietek Pleskaczewski, Gienek Mikulski, Jurek Strużanowski, Józef Szostakowski, Halinka Ingielewicz… 
A wszyscy razem tworzyliśmy bardzo zgraną wspólnotę. Nie przeszkadzało nawet to, że nie mieliśmy stałej siedziby. Próby odbywały się w szkole na Antokolu, działającym w tej dzielnicy klubie "Sputnik", w domu pani Janiny Strużanowskiej czy uroczej starszej pani – Ireny Łuczko… Aż wreszcie na kolejnych dziesięć lat siedzibą zespołu stał się Klub Farmaceutów przy ulicy Trockiej. 
Ale gdziekolwiek byliśmy, zawsze czuliśmy się jak jedna rodzina. O to dbała pani Strużanowska. Widziała swoją misję w zespalaniu polskiego środowiska, łączeniu polskiej młodzieży. Dla rozproszonych po instytucjach i organizacjach, zakładach pracy, w których nie mieliśmy kontaktu z polskim słowem, tradycjami, teatr pani Janiny był tą oazą, gdzieśmy się czuli połączeni jedną ideą. Ponadto była to wspólnota, łącząca nas w życiu codziennym: wspieraliśmy się w razie niepowodzeń i cieszyliśmy się wspólnie z sukcesów.
Pani Janina potrafiła też do teatru zjednać wielu sympatyków, wśród których byli pracujący z nami zawodowy reżyser – pan Władysław Sipaitis oraz aktorka i reżyser – pani Kazimiera Kymantaitė. Pan Władysław uczył nas nie tylko dykcji i sztuki scenicznej, ale też dobrych manier, kultury teatralnej – bycia inteligentem, arystokratą na scenie i poza nią. Był mistrzem w doprowadzaniu do perfekcji każdej sceny… Trudniej radził sobie z ogarnięciem całości, ale wspólnie potrafiliśmy temu zaradzić. Wiele praktycznych rad i wskazówek, tajników zawodu odkrywała też przed nami bardzo dynamiczna, żywotna pani Kazimiera. Pani Strużanowska potrafiła pracować podczas urlopu w obozach pionierskich, by zarobione pieniądze przeznaczyć na skromną, praktycznie symboliczną opłatę trudu reżyserów.
No, i był pierwszy spektakl...
Oczywiście. W "Świętoszku" Moliera zagrałam Mariannę wraz z Józefem Szostakowskim – Walerym. Grałam tę rolę nawet wtedy, kiedy byłam w siódmym miesiącu ciąży. Więc często powtarzam żartem, że mój syn nie miał szansy, by nie polubić teatru, skoro towarzyszył na scenie, jeszcze nie ujrzawszy świata. 
Pomimo zakotwiczenia w teatrze, po maturze nie wybrałaś zawodu aktorki.
Po maturze rok "szukałam siebie" – m. in. poznawałam tajniki robienia zdjęć. Ale kiedy uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej będę musiała pracować w jakimś zakładzie fotograficznym i robić codziennie setki rutynowych zdjęć, zrozumiałam, że to nie jest dla mnie. A że język polski i literatura były dla mnie ulubionym przedmiotem za sprawą świetnej polonistki pani Aleksandry Gobryk, więc skierowałam swe kroki do ówczesnego Instytutu Pedagogicznego, na polonistykę. No, i dobrze trafiłam: fajny klimat, wspaniali wykładowcy – byłam gotowa być nauczycielką. Po latach zrozumiałam, że dla reżysera bardzo jest przydatna znajomość pedagogiki, a dla nauczyciela – zdolności aktorskie. Więc polonistyka i teatr – to był udany tandem. 
Pracę pedagogiczną rozpoczynałam w Wileńskiej Szkole Średniej nr 36. Dobrze się stało, że po dwóch latach znalazłam inne miejsce zatrudnienia – w Ludwinowie. Tam pracowałam do emerytury, łącząc obowiązki nauczyciela z działalnością w dziedzinie kultury. Fajny zespół, przyjazne środowisko – lubiłam swoje Ludwinowo. Prawda, w pewnym okresie – nazwijmy go po wzmożonej rusyfikacji – byłam oskarżana o "opolacziwanije" szkoły, notabene – polsko-rosyjskiej. Chodziło o nadawanie polskiego charakteru szkolnym imprezom: śpiewanie polskich piosenek, deklamowanie wierszy, prowadzenie imprez w języku polskim. Miałam na to swoje argumenty. No, i szczęśliwie ten okres przetrwałam.  
W 1984 roku "teatr u medyków" spotkał dotkliwy cios…
Odeszła na zawsze pani Janina Strużanowska. Musieliśmy postanowić, co zrobimy z naszym teatrem, kto obejmie kierownictwo. W tym okresie w reżyserowanie był mocno zaangażowany Zbigniew Maciejewski. Moja rola, oprócz pracy twórczej, polegała na załatwianiu wszystkich spraw formalnych, związanych z działalnością zespołu. Wówczas już byłam studentką Litewskiego Konserwatorium (obecna Akademia Muzyki i Teatru) na kierunku reżyseria. Po pewnym czasie koledzy zaproponowali, bym się podjęła roli kierownika zespołu. Zależało nam na tym, by zachować nie tylko teatr, ale też jego klimat, tę niepowtarzalną atmosferę, którą przez ćwierćwiecze pielęgnowała śp. pani Janina, kiedyśmy razem spędzali święta i byliśmy sobie bliscy na co dzień. 
Mój debiut reżyserski miał miejsce w 1986 roku. Wystawiłam bajkę "Tajemnica pewnego uczonego". Z wielkim entuzjazmem i zaangażowaniem zagrała w niej nasza ówczesna wspaniała młodzież na czele z Bogusławem Grużewskim w roli uczonego. No, i w ten sposób weszłam na drogę udowadniania, że stać mnie – nas, jako zespół – na teatr z prawdziwego zdarzenia, chociaż w "papierach" mieliśmy wpisany "amatorski". Takim jest ze względu na sposób finansowania, ale nie wkładanej pracy.
Jakie sztuki stały się znaczącym wydarzeniem, w tym twoim, bądź co bądź bez mała trzydziestoletnim staniu u steru Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie. 
Bez wątpienia były to "Dziady". Ujrzały światło rampy w 1989. Pamiętamy, jakie to były lata. Początek tak zwanego odrodzenia. Podniosłe, patriotyczne nastroje. Na scenie znalazły się 44 osoby, nie wiem, czy do końca świadome, że mamy zamiar się zmierzyć z jednym z największych dzieł i donieść go do publiczności. Po wileńskiej premierze, już w następnym roku wystawiliśmy "Dziady" w Krakowie, w ramach festiwalu, wystąpiliśmy w jego końcówce. I odnieśliśmy sukces. Pamiętam, że miałam ogromną tremę: przecież to w Krakowie, teatralnym sercu Polski, mieliśmy czelność porwać się na Mickiewicza.
Podczas omawiania spektakli kolegów z innych teatrów polonijnych organizatorzy i krytycy chwalili tradycyjnie za to, że "trwają w polskości", "pielęgnują język i kulturę ojczystą". Z nami mówiono o warsztacie! Padały pytania, dlaczego wybraliśmy to czy inne rozwiązanie; co oznaczały poszczególne symbole; dlaczego wybraliśmy muzykę Mozarta. Na pytanie, czy oglądałam "Dziady" w reżyserii słynnych polskich reżyserów, musiałam, niestety, odpowiedzieć "nie", bo nie mieliśmy wówczas takiej możliwości. Na co usłyszałam, że to dobrze, bo te "Dziady" były właśnie "nasze", wileńskie. W tym spektaklu zagrałam rolę, którą bardzo sobie cenię – matki, pani Rolinsonowej. 
Mogłabym z naszego repertuaru wyróżnić "W małym dworku" Witkacego, "Chochochochochopin", zagrany na 50-lecie, chociaż jako kierownik, który w zasadzie samodzielnie dobiera sztuki, nie musiałabym tego robić. Z satysfakcją mogę jednak powiedzieć, że staliśmy się niejako "specjalistami" od Mrożka, zagraliśmy sześć jego sztuk, z których wyróżniłabym "Krawca". Jest to przez nas szczególnie lubiany autor – ciągle aktualny, którego wystawiając można zmienić czas, epokę, nadać swoją wizję.
Przed laty mieliśmy w repertuarze sztuki litewskich autorów, teraz raczej koncentrujemy się na polskich. Polacy litewskie spektakle mogą przecież obejrzeć na litewskich scenach. 
Wielkim powodzeniem cieszą się realizowane przez Studio spektakle dla dzieci oraz patriotyczne programy słowno-muzyczne.
Dla dzieci graliśmy zawsze i uważam, że jest to naszym obowiązkiem, bowiem polskie dziecko ma prawo i powinno mieć teatr w ojczystym języku. A takie sztuki jak "Powtórka z Czerwonego Kapturka" są bardzo chętnie oglądane też przez dorosłych. Programy z okazji świąt narodowych – to nasz ukłon w stronę historii, chlubnych dziejów naszej ziemi, ludzi, którzy Ojczyznę potrafili kochać i służyć najlepiej jak umieli. Możemy je zrealizować dzięki temu, że mamy aktorów o nieprzeciętnych zdolnościach wokalnych.
Udowodniliście, że potraficie nie tylko grać, ale też śpiewać i bawić się na scenie w pierwszym kabarecie, jaki ujrzał światło rampy tego roku "Raz jeszcze Osiecka".
Nie mamy zamiaru na tym poprzestać. Chociaż nie jest to łatwe z powodu zaangażowania wielkiej liczby wykonawców i koniecznego do zrealizowania takich widowisk wyposażenia technicznego. 
By być dobrym aktorem, artysta powinien grać, być jak najczęściej na scenie. Jak jest z tym, czy wystarczy ról dla każdego, czy są gwiazdy, które pracują więcej i ci, co zjawiają się na scenie epizodycznie.
Od razu zaznaczę – nie mamy gwiazd w sensie przywilejów. W poszczególnych spektaklach bądź programach tak samo jest ważny mały Bartek, jak i od kilku dziesiątków lat grający na scenie Witold Rudzianiec. Nie zapominajmy – ludzie grający w zespole mają swe podstawowe prace, rodziny, obowiązki. Przychodzą do teatru, bo chcą tu być, nie tylko grać. Liczy się nie tylko talent, ale też odpowiedzialność, poważne podejście do roli aktora. 
Jestem szczęśliwa, że mogę pracować z ludźmi, którzy kochają teatr, lubią kolegów, są serdeczni i koleżeńscy. Z nimi możemy porywać się na realizację najbardziej ambitnych planów. Dziś możemy od zaraz zaprezentować sześć sztuk. Niestety, nie mamy fizycznych na to możliwości, ludzie nie mogą tylko grać, muszą pracować dla chleba. Cóż, tak jest. Wilno nie ma polskiego teatru zawodowego. Może to się zmieni, miejmy nadzieję.
A tak generalnie, to mam szczęście: mogę robić to, co lubię (zawsze tak było) i z ludźmi, których lubię (myślę, że z wzajemnością). 
Nawiązując do ambitnych inicjatyw, chciałabym poruszyć temat organizowanych przez Studio festiwali.
Teraz mamy je dwa. Przed z górą 20 laty – w 1994 roku – odbył się pierwszy festiwal – Wileńskie Spotkania Scen Polskich. Niestety, po dwóch jego edycjach, od 1995 roku, nastąpiła przerwa, która trwała do 2007 roku. Odtąd odbywają się one regularnie, co dwa lata. Wilno, mające piękne tradycje teatralne (świadczy o tym chociażby historia teatru na Pohulance, w którym nasi goście pragną obowiązkowo zagrać), musiało mieć taki festiwal, miejsce spotkań rodaków z całego świata, gdzie gra się po polsku. Przyszło na zmianę Krakowa, Rzeszowa, gdzie przed laty organizowano podobne imprezy. Tego roku będzie już VII edycja Wileńskich Spotkań Scen Polskich. Mamy też w swoim dorobku Festiwal Monodramatu "Monowschód" –  chociaż jest o wiele młodszy, też ma już swoje tradycje i wiernego widza.
Czego w imieniu Czytelników "Magazynu" miałabym Jubilatowi 50 i 5 życzyć? 
Byśmy nadal byli tą wspólnotą, jaką wymarzyła sobie założyciel teatru, oraz by nigdy nam nie zabrakło interesujących pomysłów w realizowaniu sztuk i wiernego widza. 

 

Portrety w świetle rampy:

Chciałby raz jeszcze zagrać Konrada… 

Witold Rudzianiec – futbolista (grał w I lidze), biznesmen (po studiach na ekonomice i zarządzaniu), aktor Polskiego Studia Teatralnego. Melpomenę do swych pasji dołączył mając 16 lat za sprawą polonistki z "Konarskiego" Anny Gulbinowicz, jako laureat konkursu recytatorskiego. Zastał tu wtedy bardzo fajny zespół rówieśników: Sabina Giełwanowska, Henryka Sokołowska, Irena Wojciechowska, Mirek Juchniewicz, Marek Kowalewski. Wszyscy znaleźli swoje miejsce w życiu. Jest zdania, że teatr również im w tym pomógł, bo uczył śmiałości, umiejętności zaprezentowania siebie i bycia "po innej stronie tłumu". 
Tu też mieli swoje polskie środowisko, kontakt z polskim językiem literackim, którego wokół było brak. Już po latach, po warsztatach ze znanymi polskimi reżyserami, m. in. Cezarym Morawskim, zrozumiał, że aktor bardzo dużo czerpie ze środowiska, z tego, co się dzieje dookoła, z postrzegania świata, analizowania i odtwarzania w poszczególnych rolach, w które się wchodzi i wychodzi – raz łatwiej, raz – trudniej. Potrzebny jest do tego bagaż wiedzy i doświadczenia. 
Osobiście wiele czasu poświęcał obserwowaniu gry wybitnych aktorów, próbował naśladować mimikę, ruchy, barwę głosu. W poznawaniu warsztatu aktorskiego wielce pożyteczne były warsztaty z mistrzami ze szkoły teatralnej w Warszawie, które mieli dzięki kontaktom, nawiązanym przez kierownik Studia. Stara się oglądać wszystkie wartościowsze sztuki grane w Wilnie. Do zawodowej gry potrzebne jest doświadczenie i wykształcenie. Zastrzegając, by koledzy się nie obrażali, jednak wyartykułował swoje zdanie, że się "bawią" w teatr. Ale "bawią" się na poważnie – dając z siebie maksimum wysiłku.
Witold przyznaje, że raczej nie marzył o zawodzie aktora. Chciał być zawodowym piłkarzem. Miał na to szanse, ale "rewolucyjny" okres początku lat 90. i kryzys w litewskim futbolu sprawiły, że z tym marzeniem musiał się pożegnać. W tamtych trudnych czasach rozstał się również na lat kilka z teatrem. Miał siłę woli (wyrobił ją poprzez sport), by stawić czoła życiowej sytuacji – założył rodzinę, więc uważał, iż powinien stworzyć materialne podstawy do jej istnienia. 
W myśl zasady, że po to, by robić to, co chcesz, najpierw musisz zrobić to, co trzeba, zajął się poważnie biznesem. W odróżnieniu od setek innych, którzy nigdy nie zdołali powrócić do odstawionych na bok pasji, Witoldowi to się udało. Powrócił do piłki nożnej (gra amatorsko) i do teatru. Co go pchało? Możliwie ta chęć rywalizacji, sprawdzania siebie, na ile cię stać. A jeszcze –  chęć grania i bycia z zespołem fajnych, bliskich ludzi. Hołduje teorii, że w pewnym okresie dojrzałego życia człowiek ma potrzebę dzielenia się tym, co nagromadził, zakumulował w sobie w ciągu minionych lat... 
Wszystkie role, które zagrał, ceni jednako. Z każdą wzbogacał się o nowe wartości. Kiedy grał Chopina czy w sztuce o Miłoszu, starał się wszechstronnie poznać swoich bohaterów, ich twórczość, życiorysy, epokę i miejsca, gdzie żyli (będąc w Paryżu poznawał go w pewnym sensie przez pryzmat wielkiego kompozytora). Jedną z dość ciężkich ról była postać malarza w "Kreacji". Wielkie obciążenie psychologiczne sprawiło, że więcej czasu potrzebował zarówno na "wejście", jak i "wyjście" z wizerunku tego bohatera, ale dzięki wspaniałym partnerom poradził sobie z tym. Po takich wcieleniach ma się pewien okres pustki, co jednak mija, bo przecież jest to tylko kolejna rola. 
Na pytanie, jaką rolę chciałby jeszcze zagrać, Witold Rudzianiec po pewnym namyśle odpowiada, że mógłby to być Konrad. Kiedy grał tego bohatera, był bardzo młody, jeszcze nie w pełni świadomy i przygotowany do tej roli. Konrad jest dojrzałym człowiekiem, więc dziś powtórka "Dziadów" mogłaby być ciekawa. A tak ogólnie, to zgadza się z Iwaszkiewiczem, że "to, co było, było jak należy". Jednak "na odpoczynek" stanowczo jest mu za wcześnie...

Teatr – niepowtarzalną szansą 

W życiorysie Edwarda Kiejzika teatr był od zawsze. Pierwsze świadome wspomnienia o nim – to gmach ówczesnego ministerstwa zdrowia, po którego piętrach hasał sobie, kiedy mama – Lilia Kiejzik – miała próby. Filiżanki w czerwone groszki oraz widok z okna na plac Žemaitė i kawiarenkę, w której nań czekały (po grzecznym zachowaniu) lody i czekolada. Bywał też częstym gościem za sceną. Pierwszą rolę usadowionego pod stołem Krasnala pamięta dość mgliście. Ale głęboko w pamięci tkwi to, że kategorycznie nie chciał grać pieska w którymś z przedstawień, a ten sprzeciw był okropiony nawet łzami. 
W pamiętnych "Dziadach" grał dziecko z księgą obok Edmunda Sztengiera, który grał na skrzypcach... Był ciągle "pod ręką", więc tych epizodów i drobnych ról nie brakowało. Tak teatr stawał się dla niego codziennością. Potem była przerwa. Swoisty bunt nastolatka, który postanowił iść swoją drogą – zajął się m. in. organizowaniem dyskotek w swojej szkole – im. Szymona Konarskiego.
Powrócił do teatru niejako świadomie na przełomie dwóch wieków. Była rola zarządcy w "Jarynie", no i zagrał w "Wileńskiej ulicy" – poetycko-muzycznym spektaklu, w którym wraz z kolegami mógł wyrazić całą miłość do ojczystego miasta. Może wtedy (a może dużo wcześniej tylko podświadomie) zrozumiał, że właśnie teatr stwarza mu szansę na wyrażenie tego, co czuje, przekazanie ze sceny dla widza tego, co dla niego jest ważne i przekonania go, zafascynowania czy chociażby zwrócenia uwagi na zjawiska i ludzi, w ten bądź inny sposób mających znaczenie w kształtowaniu naszej świadomości, odbioru świata. Chodziło mu o ten najbliższy, wileński świat. Był i jest mocno osadzony w obecnej czasoprzestrzeni. 
Chociaż bardzo udanie zagrał rolę bohatera w "Emigrantach" Mrożka, dobrze wie, że nigdy nie byłby w stanie wyemigrować. Widzi siebie jedynie mocno osadzonym w miejscowej rzeczywistości i tak naprawdę dalszy świat go obchodzi o tyle, o ile coś ciekawego czy też pożytecznego może stamtąd wziąć, aczkolwiek w zasadzie tylko po to, by tu, na miejscowym gruncie, zastosować.
Studia w Litewskiej Akademii Muzyki i Teatru podjął po upływie 9 lat od ukończenia szkoły. I to był właśnie ten najbardziej odpowiedni czas – jak większość kolegów na roku (były to różne roczniki, różni ludzie, w tym też znani w litewskiej branży teatralno-kinowo-telewizyjnej) już wiedział, po co tu przyszedł i do czego potrzebny jest mu dyplom, uzyskany na kierunku reżyseria i zarządzanie. 
Właśnie ten dyplom pozwolił mu podjąć pracę w Ośrodku Kultury w Miednikach. Ta historyczna miejscowość jak najbardziej pasowała do jego planów twórczych. Pasjonuje się historią. Zgłębiał (i robi to ciągle) ją przy pomocy różnych źródeł, w tym też – kolei losów własnej rodziny. Miedniki były wyjątkowo odpowiednim miejscem, by tę historię odkrywać i przybliżać miejscowym (i nie tylko) ludziom. Zapoczątkował tu obchody Święta Wojska Polskiego, które nie ograniczały się (skądinąd patriotycznym i doskonale przemyślanym) programem prezentowanym w ośrodku, ale obejmowały swym zasięgiem szerszy teren, wraz z mogiłą nieznanego polskiego żołnierza na miejscowym cmentarzu i wznoszącym się ku chwale rodaków Krzyżem Katyńskim. 
Patriotyczne programy realizował też wspólnie z kierownictwem strefowego Ośrodka Kultury w Rudominie. Tę działalność uważa za ważną dla zachowania pamięci i prawdziwej historii tych ziem, tak samo jak programy słowno-muzyczne, szykowane z okazji świąt narodowych przez Polskie Studio Teatralne – koledzy stanowili podstawowe ogniwo organizowanych przezeń imprez. Teraz pełni obowiązki dyrektora Domu Kultury w Trokach i w miarę możliwości stara się wypełnić tu lukę braku polskiej kultury.
W teatrze znaczącą rolę miał w "Kartotece rozrzuconej", zagrał praktycznie we wszystkich sztukach Mrożka – ich treści i bohaterowie pozwalają na zaktualizowanie poruszanych tematów. Znamienną stała się mu rola Oficera w "Zapiskach oficera Armii Czerwonej" wg Tadeusza Piaseckiego, wystawiona z okazji tragicznej daty 17 września – napaści ZSRR na Polskę. Spektakl był grany już bardzo wiele razy, w tym – w Polsce i nawet w Londynie. Wystawiając "Oficera" (tak sztukę potocznie nazywają) dali szansę (wbrew fabule) sowieckiemu oficerowi "nawrócić się". Uważa, że tak ma być. Ze względu na szacunek do munduru, przysięgi, miana oficera, czego uczył się na losach polskich oficerów, między innymi tak tragicznie i prawdziwie ukazanych w filmie "Katyń".
W grze aktorskiej jest stronnikiem teorii Stanisławskiego. Na pytanie, czy chciałby być zawodowym aktorem, odpowiada niejako przekornie: uważa, że takowym się jest, o ile potrafi maksymalnie wcielić się w rolę. Dla niego ważne jest, by grać po polsku. Jednak, jak wyznaje Edward Kiejzik, najbardziej ceni sobie rodzinę – dom. Prawda, dla niego teatr nawet nie był drugim domem, tylko jego szerszym pojęciem. A gdyby nie aktorsko-reżyserskie emploi, to z pewnością zostałby... kucharzem. Uwielbia gotowanie i częstowanie rodziny oraz przyjaciół. Zaraz jednak dodaje, że teatr musiałby być obowiązkowo. Bo cóż tak jak on potrafi człowieka doskonalić. 

Należy się nam dawka radości

Czesław Sokołowski, zanim w 1991 roku zawitał w progi Polskiego Studia Teatralnego, posiadł już doświadczenie działalności zespołowej – udział we "Włóczęgach" i życie nie tylko "chłopca z gitarą", ale też aktywnego chórzysty. To raczej muzyka była tym światem, który dawał największą szansę być priorytetem w jego życiu (ma za sobą również okres studiów w konserwatorium). Co prawda, obok działalności zawodowej, którą po studiach miała stać się dziedzina technologii informatycznych. 
Z tych pierwszych sztuk, w których zagrał, przypomina sobie "Serenadę" Mrożka. W ostatnim zaś okresie miał wyśmienitą okazję, by tak naprawdę bawić się rolą wspaniałego Wilka w bajce "Powtórka z Czerwonego Kapturka". Cieszy się, że wraz z kolegami i panią reżyser stworzyli możliwość doskonałej (takiego określenia pozwala użyć reakcja widza zarówno tu, na Wileńszczyźnie jak i w Polsce) zabawy nie tylko dla dzieci, ale też ich rodziców. Jak zaznacza, Jeremi Przybora kiedyś powiedział, że "jesteśmy wystarczająco dosmuceni". No, więc należy się nam ta dawka radości ze sceny. Ten dobry nastrój widowni potrafili też przekazać w Osieckiej, ale to jest już inny gatunek – bardziej koncert niż przedstawienie. Akurat jemu pasują oba warianty, bo łączą w sobie śpiew. 
Czesława Sokołowskiego cieszy również to, że bierze udział w programach patriotycznych. Niech widz nie ma tego za złe, ale te widowiska o głębokim sensie dają aktorom być może więcej satysfakcji niż publiczności, od której czerpią tę zwrotną energię. Bo uważa, że zabierając się do roli, wykonując utwór, nigdy do końca tak naprawdę się nie wie, co z tego wyniknie. Zależy to nie tylko od tego, ile pracy włożysz, ale też, jaki masz bagaż doświadczeń. A ten się zdobywa, między innymi, podczas kontaktu z ludźmi zarówno w zespole, jak i podczas wyjazdów do Polski: na festiwale, warsztaty. Omawianie spektakli, dyskusje są bardzo ważne. Mieli tego sporo w latach 90. Teraz trochę mniej. 
Jak podkreśla, dla niego ważne jest nie tylko to, jaką rolę zagra, ale też z kim to uczyni. Atmosfera życzliwości, koleżeńskości panująca w zespole, wspaniałe relacje z kolegami i panią kierownik dają możliwość cieszyć się z tego, co mają dzięki Studiu. Właśnie w zespole poznali się z żoną – Henryką; teraz też ich dzieci tu są. Cała rodzina państwa Sokołowskich grała w sztuce o Chopinie, a z żoną (gra egzotycznego Ptaka) świetnie się bawią, kreując role w "Powtórce z Czerwonego Kapturka". 

Najbardziej sensowna sfera działalności

Robert Balcewicz przyszedł do Polskiego Studia Teatralnego w wielce znaczącym dla zespołu okresie. Pan Władysław Sipajtis zaprosił ucznia obecnego Gimnazjum im. A. Mickiewicza, członka kółka teatralnego, do zagrania w "Dziadach". Więc jego debiut w zespole Studia odbył się, rzec można, przy wysoko ustawionej poprzeczce. Doskonale pamięta to wrażenie: epokowe dzieło, wypełniona po brzegi sala, wyjątkowa atmosfera – przerabialiśmy okres odrodzenia. Potem był wyjazd do Polski, na festiwal, gdzie znów prezentowano dzieło Wieszcza i aktorzy Studia dali z siebie wszystko, na co było ich stać. Grali z zapałem, jakiego dziś chyba nie da się powtórzyć. 
Szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego zakotwiczył się w teatrze, Robert Balcewicz akcentuje, że ciekawił go język, moc słowa. Chociaż nie tylko to: ważni byli też ludzie, których tu spotkał: interesujący, bliscy duchowo. Umiejętność prezentowania siebie, zdolności aktorskie, elokwencja jak najbardziej są również cenione w dziedzinie, którą wybrał jako kierunek studiów – ukończył Szkołę Główną Handlową w Warszawie. Przekonał się o tym podczas pewnej sondy, kiedy to, że udzielał się jako aktor, ocenione zostało wielce pozytywnie.
Uważa, iż teatr jest jedną z najbardziej sensownych sfer działalności sprzyjającej zachowaniu i kultywowaniu ojczystej kultury, tożsamości.
Kiedy mówimy o zagranych rolach, które ostatnimi laty dały mu największą satysfakcję, Robert Balcewicz wymienia "Emigrantów". Sztuka dla pary aktorów, długie teksty, które należało przygotować w dość krótkim czasie i ta ciągła uwaga skupiona na dwóch bohaterach, zakładały dużą odpowiedzialność i dawały wielką dozę adrenaliny. Poza tym Mrożek pociąga tym, że jest ciągle aktualny. Zarówno "Emigranci", jak i wystawiony tego roku spektakl "Pieszo" nie straciły na aktualności (znów mamy wyruszających "za chlebem" i zalewającą Europę falę uchodźców, tyle tylko, że podążających z innych punktów geograficznych), chociaż były napisane przed kilkoma dziesiątkami lat. Do realiów pasują nie tylko zjawiska, ale też trafne określenia, repliki. Aktor ma szansę odkrycia tego widzowi, zaprezentowania w formie obrazu ze sceny. 
Na pytanie: kiedy i dlaczego mamy chęć wychodzenia na scenę raczej nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Składa się na to wiele czynników, m. in. kiedy jesteśmy przekonani, że mamy coś do powiedzenia innym i wiemy, jak to zrobić. Oczywiście, działa też magia sceny, inaczej się odbiera teatr siedząc na widowni, a inaczej stojąc w blasku jupiterów. Pomimo wielu zajęć i obowiązków, narzekania na brak czasu stara się znaleźć go na bycie w teatrze, niekoniecznie tylko wtedy, kiedy jest zaangażowany w jakiejś sztuce, bo podobnie jak koledzy, ma wewnętrzną tego potrzebę. Cieszy go, że tę jego pasję rozumieją bliscy. Dzieci, po obejrzeniu sztuk, w których grał, już wiedzą, że tato ma "swój" teatr.

Debiutowała jako akompaniator

Jolanta Gryniewicz jest w zespole od pięciu lat – Studio obchodziło wówczas jubileusz 50-lecia. Z teatrem się zaprzyjaźniła w Wileńskiej Szkole Średniej w Leszczyniakach, gdzie grała w teatrzyku "Twardy orzeszek" pod kierunkiem Diany Markiewicz. Ma ukończoną szkołę muzyczną na kierunku wokalu. Od najmłodszych lat śpiewa w kościele psalmy podczas Mszy św., była też animatorką i prowadziła przez pewien czas chórek w kościele pw. św. Jana Bosko w Leszczyniakach.
W Studiu debiutowała jako akompaniator: robiła tło muzyczne na fortepianie do "Kartoteki rozrzuconej", komputerową aranżację tła muzycznego do "Kreacji", co dało jej wielką satysfakcję. Jako aktorka wystąpiła w bajce "O śpiącej królewnie i błękitnych różach". Kiedy dała się poznać jako ta, co potrafi śpiewać, została zaangażowana do spektakli słowno-muzycznych.
Całkiem nowym doświadczeniem stał się dla Joli kabaret "Raz jeszcze Osiecka". Było to wielkie wyzwanie i nie mniejsza radość – Osiecką publiczność przyjęła bardzo entuzjastycznie. 
Obecnie jest studentką Kolegium Wileńskiego na kierunku wokalistyki jazzowej. Na pytanie, jaką muzykę lubi najbardziej, odpowiada, że ma różne zainteresowania. Bo kiedy mówi o jazzie, to, oczywiście, ma na uwadze amerykańskie gwiazdy. W polskiej piosence ceni takie osobowości jak Maryla Rodowicz. Kiedy ma wykonać nowy utwór, stara się możliwie najwięcej dowiedzieć o piosence, historii jej powstania, autorze, jego życiorysie – to pomaga znaleźć klucz do wykonania. Wie, jakie to jest ważne, bowiem sama próbowała pisać utwory. Stan duchowy autora ma bezpośredni wpływ na treść. 
Jeszcze nie wie, czy zechce swoje przyszłe życie związać z teatrem. Dzisiejszy status quo, kiedy może śpiewać, tworzyć tła muzyczne i grać na scenie, jej odpowiada. Też z tego powodu, że w Studiu spotkała wspaniałych ludzi, czuje się wyśmienicie w zespole, gdzie nie ma podziału na: młode – stare, doświadczeni – żółtodzioby. Jest tu poważna praca, udział w szkoleniach, warsztatach, które bardzo pomagają w zdobywaniu szlifów aktorskich. Koleżeńskość i sympatia wzajemna stwarzają bardzo fajną atmosferę obcowania. Oby trwała jak najdłużej, a teatr stał się zawodowym. 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Wilno po polsku
Stanisław Moniuszko w Wilnie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie