Brawo bravissimo, gospodarze!

drukuj
Henryk Mażul, 17.08.2021

XXXII Letnie Igrzyska Olimpijskie w Tokio

Odkąd u schyłku XIX wieku poczciwy francuski baron Pierre de Coubertin wpadł na pomysł wskrzeszenia Igrzysk Olimpijskich w ich nowożytnej postaci i w roku 1896 w Atenach odbyła się ich pierwsza edycja, w XX stuleciu jedynie raz naruszono ustalony w początkach czteroletni cykl rywalizacji spod znaku pięciu splecionych kółek. Przyczyną tego była II wojna światowa, powodująca aż 12-letnią wyrwę w ruchu olimpijskim. Nigdy jednak nie było tak, by sportowcy na tych najbardziej prestiżowych zawodach mierzyli się siłami przy pustych trybunach, co jest dla nich tak krzywdzące, gdyż przypomina teatr bez widzów. 

Wydarzenia ostatnich lat, związane z pandemią, która jakże zabójczymi mackami ogarnęła glob ziemski pod każdą jego szerokością geograficzną, wystawiła też na nie lada próbę organizatora XXXII Letniej Olimpiady – Japonię, a konkretnie jej gospodarza – Tokio, jakie to prawo miasto uzyskało 7 września 2013 roku podczas 125. sesji MKOl w Buenos Aires. Po raz drugi zresztą w dziejach nowożytnego olimpizmu, jako że pierwotnie podobny zaszczyt spotkał je w roku 1964.
Zgodnie z zawczasu ustalonym kalendarzem, stolica Japonii miała gościć najlepszych sportowców świata na przełomie lipca i sierpnia 2020 roku. Zatrważająca skala pandemii brutalnie przekreśliła jednak te plany. MKOl na czele z jego prezydentem Thomasem Bachem po gorączkowych porozumieniach z władzami Japonii zdecydował przesunąć terminy Igrzysk (mimo nawet propozycji ich zupełnego odwołania) nie później jednak niż na lato bieżącego roku (23 lipca – 8 sierpnia), datując je wszak w numeracji do tyłu i uzależniając konkretne terminy od rozwoju sytuacji z COVID-19: jak w samym Kraju Kwitnącej Wiśni, tak też poza nim.
Ta sytuacja miała też warunkować nieuniknione ograniczenia, choć pierwotnie nie zakładano, że wypadnie nawet się posunąć do całkowitego wykluczenia widzów, stanowiących nieodłączny element sportowej rywalizacji. Gdy stało się to oczywiste, jedyną deską ratunku informowania o tym, co się dziać będzie na olimpijskich arenach, stała się telewizja. I – przyznać trzeba – Japończycy wyszli z tego naprawdę obronną ręką, obstawiając krociem kamer zawody, by maksymalnie oddać ducha batalii o olimpijskie podium i serwując dla każdego widza przed szklanymi ekranami pełnię wiedzy, pozwalającej nawet bez pomocy sprawozdawców łapać się w "co do czego".
Wolący dmuchać na zimne organizatorzy zarządzili w związku z pandemią niezwykle rygorystyczne wymogi zdrowotne dla każdego przybysza: sportowców, trenerów, sędziów, dziennikarzy, jak też oficjeli, a liczbę tych ostatnich sugerowano w celach bezpieczeństwa zmniejszyć do minimum. Konieczne testy na koronawirusa nakazywano wykonywać jak przed przylotem do Japonii, tak też po przybyciu. 
By ograniczyć tworzenie się skupisk, zawodnicy zostali skłonieni do maksymalnego przebywania w pokojach oraz na ściśle powierzonych obiektach sportowych. Zakazano im spacerów po mieście, odwiedzania sklepów, barów i restauracji, korzystania z transportu publicznego, o ile nie był to jedyny sposób dostania  się na obiekty olimpijskie. 
"Żelaznym" wymogiem stało się noszenie maseczek, które sportowcy mogli "odkleić" od twarzy wyłącznie podczas bezpośredniej rywalizacji, spania, jedzenia oraz udzielania  ograniczonych do 90 sekund wywiadów. Zrezygnowano też z imprez kulturalnych, jakie z inicjatywy gospodarzy zwykły towarzyszyć każdej olimpijskiej imprezie czterolecia. Ba, o ile nie było kolegów z drużyny, medaliści musieli sami siebie dekorować zdobytymi krążkami. Słowem, po raz pierwszy w dziejach rywalizacji o znakowane pięcioma kółkami trofea miał towarzyszyć stan nadzwyczajny. 
Nie trzeba mówić, że koronawirusowa "korekta" z przesunięciem terminów Igrzysk dała się we znaki jak sportowcom, tak też organizatorom. Ci pierwsi siłą rzeczy zostali skłonieni do podwójnego szykowania tzw. szczytu formy, ci drudzy natomiast musieli utrzymać na należnym poziomie gotowość obiektów sportowych przez dodatkowy rok, co pociągało dodatkowe wydatki, okrojone na domiar z braku widzów zyskami ze sprzedaży biletów. Na szczęście, nietypowa sytuacja nie pomniejszyła temperatury rywalizacji oraz – moim zdaniem – wręcz wzorowego zrealizowania rozległego programu zawodów, mających wyłonić najlepszych.
Gwoli przypomnienia – stawką tych zawodów było aż 339 kompletów medali, co stanowi rekordową liczbę w historii imprez tej rangi, a to z racji ciągle rozbudowywanego programu, który tym razem w gronie dyscyplin uzupełniły po raz pierwszy: wspinaczka sportowa, karate, skateboarding, czyli jazda na deskorolce oraz baseball/softball. Przybyło też 15 konkurencji obecnych już dyscyplin w programie Igrzysk (taka chociażby koszykówka 3x3 albo jakże szczęśliwa dla Polaków sztafeta mieszana 4x400 m). 
Poniekąd na marginesie tego przybytku nasuwa się jednak nieco niepokojąca refleksja, że przecież programu Olimpiad nie da się mnożyć w nieskończoność, do czego, krocząc niby z duchem czasu, posuwa się MKOl. To przede wszystkim tzw. widowiskowość poszczególnej dyscypliny decyduje, czy ma ona szanse zostać olimpijską, czy nie. 
By cokolwiek zwolnić miejsca w programowym tłoku, światowi decydenci sportowi proponowali nawet wycofać z programu tegorocznych Igrzysk pojedynki zapaśników i dopiero stanowczy protest uprawiających mocowanie się na macie nie pozwolił tego dokonać, czemu na pewno gorąco przyklasnął sam Pierre de Coubertin, jako że siłowanie się kto kogo położy na łopatki, zadebiutowało już podczas pierwszych Igrzysk w roku 1896, by odtąd niezmiennie takowych wyłaniać.
Nie wiem natomiast, czy tenże poczciwy francuski baron, jakby powstał z martwych, byłby kontent na widok debiutanckich (choć, owszem, widowiskowych) popisów deskorolkowców i czy nie zrugałby za to, że prawo zdeptania olimpijskiego podium uzyskały małolaty, mając na względzie, że po "złoto" w skateboardingu kobiet na streecie sięgnęła ledwie 13-letnia Japonka Momiji Nishiya, a w jeździe parkowej na drugim stopniu podium w tej dyscyplinie stanęła nawet o rok młodsza jej rodaczka – Kokona Hiraki. 
Cóż, zdążając tą drogą – jeszcze trochę, a o medale olimpijskie zechcą zapewne powalczyć, o "kto szybciej" hasający sobie, dzięki podpieraniu się kończyną dolną, na… hulajnogach. Wcale mając w nosie, że niektóre z dyscyplin olimpijskich zdążyły na dobre obrosnąć tradycją i godne są przez to szacunku szczególnego. Niech zostanę posądzany o staroświeckie poglądy, aczkolwiek – moim zdaniem – olimpijskie laury, zdobyte w gimnastyce, pływaniu czy lekkiej atletyce, mają o niebo większą wymowę niż te w egzotycznych dyscyplinach i konkurencjach, których ostatnimi czasy wciąż przybywa i przybywa.
Jak każe dobra tradycja, olimpijskie batalie w Tokio po raz kolejny dowiodły pięknego kreda, że ważniejszy od pogoni za medalami za wszelką cenę jest sam udział. Właśnie  to szlachetne kredo sprowadziło do Japonii aż 11 326 sportowców z 205 państw oraz będącą smutnym novum naszych czasów – reprezentację uchodźców. A lwia większość z nich zdobyła się na tę fatygę nieraz naprawdę zza siedmiu gór i rzek, doskonale wiedząc, że w rywalizacji z najlepszymi przypadnie raczej rola statystów. Ta rywalizacja jednak kryje piękną intrygę, że w sporcie nigdy nic nie wiadomo, a niespodzianek czy nawet sensacji: zarówno dodatnich jak też ujemnych nie skąpiła też świeżo zakończona rywalizacja w Tokio. 
Konia z rzędem temu, kto na poważnie traktował przed startem, że taki chociażby 18-letni tunezyjski pływak Achmed Hafnaoui, który do decydującego wyścigu finałowego na 400 metrów stylem dowolnym awansował na domiar dopiero z ósmym czasem, pogodzi na mecie faworyzowanych rywali, że 31-letni Polak Dawid Tomala w ponad 30-stopniowym upale jako pierwszy "domaszeruje" do mety morderczego sprawdzianu chodziarzy na dystansie 50 kilometrów, że 33-letnia Flora Duffy wygra rywalizację triathlonistek, zdobywając pierwszy złoty medal olimpijski dla egzotycznych Bermudów, a rosyjscy siatkarze dwukrotnie (w turnieju grupowym i w półfinale (kiedy to w trzecim secie przegrywali nawet 12:20) potrafią rzucić na kolana uważanych za istnych magów tej widowiskowej dyscypliny – Brazylijczyków, kogo zresztą na podium w Tokio, jako że w spotkaniu o trzecią lokatę ulegli w tie-breaku Argentynie, zabrakło po raz pierwszy od roku 2000. 
Sympatyczne przykłady niespodzianek, przyprawiające o radosne zawroty głów kibiców, jak też dramaty faworytów, że przywołam tu chociażby ten znakomitego serbskiego tenisisty Novaka Djokovicia, będącego murowanym kandydatem do "złota", który odjechał z Tokio z niczym (i na nic zdało się rzucenie w nerwach z tego powodu jednej z rakiet w trybuny, a drugiej – rozbicie o siatkę). Te wcale nie odosobnione dramaty mistrzów nad mistrze i godzenie najlepszych przez nie branych nawet w żadną rachubę stanowią właśnie o uroku sportu, dodającego jednym pewności siebie, a drugich uczącego pokory oraz zaniechania przesadnej pewności siebie.
Co gorsza, nie obeszło się też w Tokio bez dramatów, powodowanych nagłymi albo odnawiającym się kontuzjami bądź też innymi problemami zdrowotnymi. Przez dni kilka na współczujących ustach wielu była amerykańska gimnastyczka Simone Biles, czterokrotna złota medalistka z Rio de Janeiro oraz 19-krotna mistrzyni świata. Jej nadludzkie w łamaniu praw grawitacji zdolności boleśnie uziemiły trapiące od pewnego czasu problemy psychologiczne, powodujące utratę zdolności w realnym odbieraniu świata (np. zapominanie ni z tego, ni z owego, jak się robi przewrót w powietrzu). Realnie licząc siły na zamiary, zdecydowała ona wycofać się z rywalizacji drużynowej, co na pewno ułatwiło zdobycie "złota" Rosjankom, a ci, komu się jawiła jako maszynka do "wyprodukowania" być może kolejnych czterech złotych medali, musieli wyraźnie stonować zapędy.
Powszechnie wiadomo, że okrasą każdych zawodów, a olimpijskich – w szczególności, są osiągnięcia rekordowe, przesuwające granice ludzkich możliwości, w czym zmagania podczas ostatniej Letniej Olimpiady nie stanowiły wyjątku. By oszczędzić ich cokolwiek dłuższej wyliczanki, przywołam jedynie – w moim przekonaniu – najbardziej spektakularne, jakiego sprawcą w biegu na 400 metrów przez płotki został Norweg Karsten Warholm. Kazał bowiem wręcz przecierać oczy ze zdumienia, kiedy stopery zmierzyły mu na mecie nieprawdopodobny czas 45,94 sekundy, przez co stał się nowym rekordzistą świata, bijąc zresztą ustanowione niedawno własne najlepsze osiągnięcie i stając się pierwszym człowiekiem, który na tym dystansie wybiegł z 46 sekund. Można na pewniaka przypuszczać, że wynik ten, podobnie jak niegdyś 8.90 metrów Boba Beamona w skoku w dal, będzie długo się opierał zakusom pobicia.
Przecież dalece nie każdy stadion, jak ten w Tokio, może się pochwalić zwaną przez lekkoatletów "skaczącą nawierzchnią", gdyż ta sprężynuje każdy krok, co – wedle włoskiego producenta – daje do 2 procent przewagi w stosunku do innych bieżni. To właśnie ta cudowna nawierzchnia z trójwymiarowych granulek w znacznym stopniu się przyczyniła do uzyskiwania budzących powszechny podziw wyników. Bo też na kalendarzach mamy XXI wiek, a kto tęskni za czasami, kiedy legendarny Etiopczyk Abebe Bikila sięgał w maratonach po złote medale olimpijskie, zdążając do mety… boso, godzien jest pożałowania przez do reszty owładniętych postępem współczesnych.
Ta nawierzchnia stadionu olimpijskiego, pozwalająca uzyskiwać fenomenalne wręcz wyniki zdążającym do mety bieżnią, stała się wszak przysłowiowym kijem o dwóch końcach. Wyświadczyła bowiem niedźwiedzią przysługę miotaczom oszczepu, powodując, iż uważani za murowanych faworytów minęli się z podium, co w pierwszą kolej dotyczy Niemca Johannesa Vettera. 
Ten, choć zdecydowanie brylował dotąd w bieżącym sezonie, w Tokio, ku własnej rozpaczy, nie zdołał nawet załapać się do wąskiego finału. I on, i pozostali, kogo widziano w gronie najlepszych, a kto niespodziewanie został pogodzony przez Hindusa Neeraja Choprę, zgodnie utyskiwali na zbyt "grząski", rozbieg, który – ich zdaniem – wypaczył przebieg rywalizacji i przekreślił ich medalowe szanse. Cóż, jak widać, to, co rekordowo wspomaga biegaczy, wcale niekoniecznie przypada do gustu oszczepnikom.
Jeśli wścibska we wszystko polityka ostatnimi laty do reszty zawładnęła też sportem, to nieoficjalna klasyfikacja medalowa, utożsamiana ze stwierdzeniem, które państwo któremu "nosa utarło", również w Tokio stanowiła doskonałą okazję do łapania się za bary na tej płaszczyźnie Stanów Zjednoczonych Ameryki (notabene siedem razy z rzędu najokazalej prezentujących się przy podziale medalowych łupów) z jakże ekspansywnie w szerokim tego słowa znaczeniu poczynającymi ostatnio Chinami.
Pierwotnie, co prawda, ambitnie chcieli pokrzyżować im szyki gospodarze, stąd właśnie Chiny, USA i Japonia zmieniały się na prowadzeniu. W drugiej jednak odsłonie olimpijskiej rywalizacji zdecydowanie na czoło pod względem złotego medalowego dorobku wysunęły się reprezentanci Państwa Środka, którzy notabene znajdowali się na czele do ostatniego dnia rywalizacji, kiedy to Amerykanie wręcz "rzutem na taśmę" zdołali ich zdetronizować, zdobywając o jeden krążek więcej z najcenniejszego kruszcu.
W ten sposób pierwsza "dziesiątka" państw, najbardziej liczących się przy podziale medalowych łupów w końcowym rozrachunku przedstawia się następująco: USA (39-41-33), Chiny (38-32-18), Japonia (27-14-17), Wielka Brytania (22-21-22), Rosyjski Komitet Olimpijski (20-28-23), Australia (17-7-22), Holandia (10-12-14), Francja (10-12-11), Niemcy (10-11-16), Włochy (10-10-20). Natomiast pod względem czysto ilościowym zaraz za sportowcami Stanów Zjednoczonych Ameryki i Chin z dorobkiem 71 krążków trzech barw uplasowali się Rosjanie, którym za afery dopingowe nie zezwolono na występ pod flagą państwową, a zwycięzcom zamiast hymnu grany był fragment koncertu fortepianowego Piotra Czajkowskiego. Ten dorobek może imponować, gdyż jest zdecydowanie lepszy od zanotowanego przez sportowców tego kraju w Rio de Janeiro.
Skoro jesteśmy przy medalowych obrachunkach, nie sposób nie odnotować, że indywidualnie najokazalsze łupy zgarnął Amerykanin Caeleb Dressel. Ten niespełna 25-letni pływak wywalczył przecież aż pięć złotych trofeów. Przed nim – jeszcze wiele lat kariery i na pewno szansa ulepszenia kosmicznego osiągnięcia swego rodaka Michaela Phelpsa, aż 23 razy deptał najwyższy stopień olimpijskiego podium.
Niestety, jako kibice drogiej nam Polski, której barw w Tokio broniło 210 reprezentantów, musieliśmy wyciszać wyraźnie rozbudzone przez mass media nad Wisłą apetyty co do występu Biało-Czerwonych, którzy suma summarum zdobyli 4 złote oraz po 5 srebrnych i brązowych medali. Nie za wiele więc, jeśli się zważy, iż w tymże Tokio w roku 1964 w ich wspólnej skarbonce znalazło się 7 złotych, 6 srebrnych i 10 brązowych krążków, a po tyleż rekordowego "złota" przywożono ponadto do kraju z Montrealu (1976), Monachium (1972) oraz Atlanty (1996). 
Niestety, w Letnich Igrzyskach, jakie miały miejsce w wieku XXI, grany dla zwycięzców Mazurek Dąbrowskiego dźwięczał jednak rzadziej, a przed czterema laty w Rio de Janeiro – zatrważająco skromnie, gdyż ledwie dwukrotnie – za sprawą duetu wioślarek i lekkoatletki Anity Włodarczyk.
W tegorocznym Tokio honor państwa Orła Białego w lwiej części uratowali natomiast przedstawiciele "królowej sportu", co dało biegłym w rachunku, płodząc wykrzykniki, odnotować, że lekkoatleci, zdobywając 4 złote, 2 srebrne i 3 brązowe krążki, pobili właśnie rekord medalowego multum sprzed 75 lat z Tokio, kiedy to na wspólnym koncie poprzedników znalazły się 2 złote, 4 srebrne i 2 brązowe medale. Ten sukces, w ich opinii, to nic innego jak nawiązanie do wyczynów legendarnego polskiego Wunderteamu z lat 1956-1966, kojarzonego z nazwiskami Zdzisława Krzyszkowiaka, Józefa Szmidta, Janusza Sidło, Edmunda Piątkowskiego czy Jerzego Chromika. 
Jeśli tak, to na wyróżnienie szczególne wśród polskich przedstawicieli "królowej sportu" zasługują bez wątpienia rzucający młotem, jako że zdobyli dwa złote i tyleż srebrnych trofeów, a Anita Włodarczyk dokonała niebotycznego wyczynu, stając po raz trzeci z kolei na najwyższym stopniu podium. Gdy obok niej przywoła się nazwiska: śp. Kamili Skolimowskiej, Malwiny Kopron, Wojciecha Nowickiego i Pawła Fajdka, można z powodzeniem mówić o polskiej szkole rzutu młotem, która oby miała w długiej perspektywie nie mniej godnych następców.
Owszem, lekkoatleci stanęli na wysokości zadania, czego poza kajakarstwem i wioślarstwem nie da się powiedzieć, niestety, o innych niegdyś jakże medalodajnych dla Biało-Czerwonych dyscyplinach sportu, że wymienię boks z czasów legendarnej szkoły Feliksa Stamma, podnoszenie ciężarów (sam Waldemar Baszanowski ileż znaczył!), szermierkę, zapasy. Trzykrotnie zdołali zdeptać stopnie olimpijskiego podium, włącznie z tym najwyższym w roku 1972, piłkarze, dostający dziś tęgie baty, czego potwierdzeniem – ich nędzny występ w ostatnich mistrzostwach Europy. Próżno też szukać ostatnimi laty w gronie medalistów olimpijskich innych polskich drużynowych reprezentantów gier z piłką.
W powszechnym mniemaniu w Tokio ten niekorzystny stan rzeczy miała, co prawda, odmienić siatkarska reprezentacja mężczyzn, udająca się tam w randze dwukrotnych mistrzów świata. Niestety, towarzysząca im dotąd cztery razy z rzędu klątwa ćwierćfinałów, tym razem też dała znać o sobie, a ich krzywdzicielami dzięki zwycięstwu – 3:1 okazali się późniejsi złoci medaliści – Francuzi, wygrywając przede wszystkim dzięki zdecydowanie lepszej (16 – 6) postawie przy blokowaniu poczynań przeciwnika. Można więc było zrozumieć łzy Bartosza Kurka i innych, gdyż stali przed historyczną szansą zdobycia po raz drugi "złota" dla Polski (po raz pierwszy sztuki tej dokonali w roku 1976 w Montrealu podopieczni Huberta Wagnera po ograniu w dramatycznym meczu Związku Radzieckiego – 3:2), a wrócili z niczym.
Świadomość, że w Tokio medalowo punktowało dla Polski ledwie pięć dyscyplin sportowych, co stanowi wynik najgorszy od 69 lat, czyli od Igrzysk w roku 1952, skłania do smutnego stwierdzenia, że poza lekką atletyką kondycja sportu nad Wisłą pozostawia naprawdę wiele do życzenia, a przez to wymaga zdecydowanie większej troski państwa, o co zresztą apelowali medaliści Dawid Tomala i Maria Andrejczyk. 
Bez wyciągania pomocnej dłoni ku młodzieży, chcącej w coraz bardziej zasiedziałym świecie mierzyć się z różnymi formami ruchu, a po odłowieniu najlepszych bez dołożenia wszelkich starań, by ci do perfekcji szlifowali mistrzostwo, o olimpijskich sukcesach można jedynie pomarzyć. Tym bardziej, że inne państwa nie szczędzą bajońskich kwot na wspieranie sportu, jaki stał się arcyważnym miernikiem światowego prestiżu.
O występie 37-osobowej ekipy reprezentantów Litwy pisać wypada jako o kompletnym fiasku. Jedyny srebrny medal, zdobyty przez złotą medalistkę Londynu-2012, pięcioboistkę Laurę Asadauskaitė-Zadneprovskienė, jest poniekąd na otarcie łez. Tym bardziej, że stało się to w dość szczęśliwych okolicznościach, gdyż rywalkom szyki pokrzyżowały wylosowane zdecydowanie narowiste wierzchowce w jeździe konnej. Hymn Litwy podczas dekoracji najlepszych w Tokio więc nie zabrzmiał, w odróżnieniu od nadbałtyckich sąsiadów – Łotyszy oraz Estończyków, co jeszcze bardziej podrażnia ambicje.
Zresztą, przykrą zapowiedzią tego stał się rozgrywany w Kownie tuż przed Olimpiadą koszykarski turniej kwalifikacyjny mężczyzn, w którym własne ściany nie pomogły pokonać Słoweńców z ich fenomenalnym Luką Donciciem, rewelacyjnie notabene poczynających później na parkiecie w Tokio, czego potwierdzeniem czwarta lokata po porażce o brązowy medal z Australią. Powód, by Nadniemeńska Kraina pogrążyła się poniekąd w narodowej żałobie, potęguje fakt, że przedstawiciele tej dyscypliny byli obecni na każdej z siedmiu Olimpiad, odkąd Pogoń w roku 1990 wzięła rozbrat ze Związkiem Radzieckim, dostarczając jakże wiele radości swym fanom dzięki trzykrotnemu zdobyciu brązowych medali.
Zważywszy powyższe, sportowi decydenci Litwy mają powód do kłopotliwego drapania się w głowy i poczynienia radykalnych zmian, o ile nie chcą, by ich państwo nie znalazło się w gronie wracających z olimpijskiej rywalizacji na zupełnej tarczy, co przecież może nastąpić już w roku 2024.
8 sierpnia, podczas uroczystej ceremonii zamknięcia, zgasł znicz, towarzyszący przez ponad dwa tygodnie zmaganiom olimpijskim. Była zatem świetna okazja, by cały sportowy świat najszczerszymi słowy podziękował Japończykom za to, że wzorowo wywiązali się z roli gospodarza, ba – tak na dobrą sprawę uratowali Igrzyska w obliczu nie znającej precedensu pandemii. Jedyne, co okazało się ponad ich siły – to zbyt upalna pogoda, która dała się szczególnie we znaki mierzącym się siłami pod otwartym niebem. Restrykcje, jakie zarządzono, były wręcz konieczne, a trybuny bez widzów na obiektach sportowych niech pozostają jedynie w złych wspomnieniach. 
Zgodnie z tradycją olimpijską flagę podczas finałowego akordu od Tokio przejął Paryż – gospodarz kolejnych letnich batalii spod znaku pięciu splecionych kółek. Te wracają więc jakby "do źródeł", gdyż po raz drugi w nowożytnych dziejach zostały rozegrane w roku 1900 właśnie w stolicy Francji, a powtórka gościny nastąpiła tam jeszcze w roku 1924. Pasjonaci sportu mogą się cieszyć, że na kolejne wielkie emocje wypadnie czekać o rok krócej, a dla tych na europejskim kontynencie dodatkową radość potęguje świadomość, że z braku różnic czasowych nie wypadnie być nocnymi markami, by na bieżąco śledzić zmagania najlepszych sportowców na ziemskim globie.

Polski i litewski dorobek medalowy w Igrzyskach XXXII Olimpiady w Tokio

POLSKA
Złoto

  • Karol Zalewski, Natalia Kaczmarek, Justyna Święty-Ersetic, Kajetan Duszyński, Iga Baumgart-Witan, Małgorzata Hołub-Kowalik, Dariusz Kowaluk – lekkoatletyka, sztafeta mieszana 4x400 m
  • Anita Włodarczyk – lekkoatletyka, rzut młotem
  • Wojciech Nowicki – lekkoatletyka, rzut młotem
  • Dawid Tomala – lekkoatletyka, chód sportowy na 50 km

Srebro

  • Agnieszka Kobus-Zawojska, Marta Wieliczko, Maria Sajdak, Katarzyna Zillmann – wioślarstwo, czwórka podwójna
  • Karolina Naja, Anna Puławska – kajakarstwo, K2, 500 m
  • Agnieszka Skrzypulec, Jolanta Ogar – żeglarstwo, klasa 470
  • Maria Andrejczyk – lekkoatletyka, rzut oszczepem
  • Natalia Kaczmarek, Iga Baumgart-Witan, Małgorzata Hołub-Kowalik, Justyna Święty-Ersetic – lekkoatletyka, sztafeta 4x400 m

Brąz

  • Tadeusz Michalik – zapasy, styl klasyczny, kat. 97 kg
  • Malwina Kopron – lekkoatletyka, rzut młotem
  • Paweł Fajdek – lekkoatletyka, rzut młotem
  • Patryk Dobek – lekkoatletyka, bieg na 800 m
  • Karolina Naja, Anna Puławska, Justyna Iskrzyska, Helena Wiśniewska, K4, 500 m

LITWA

Srebro

Laura Asadauskaitė-Zadneprovskienė – pięciobój nowoczesny

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie
Stanisław Moniuszko w Wilnie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie