"Elektrit" znaczył sukces

drukuj
Opracował Jerzy Wojtkiewicz, 18.07.2021

Po tym, gdy Polska w 1918 roku po 123 latach zaborczej niewoli wybiła się na niepodległość i nastały obejmujące okres międzywojnia czasy II Rzeczypospolitej, jej gospodarczy postęp warunkowały trzy kategorie rozwojowe. Obok najlepiej w tym względzie prezentującej się Polski A (bardziej zagospodarowane tereny byłego zaboru pruskiego) w potocznym i umownym pojęciu wytworzyło się określenie Polski B, obejmującej tereny na wschód od Bugu, czyli województwa: lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie. Nie była to wszak gradacja najniższa, gdyż z nią się kojarzyła Polska C w postaci Wołynia, Polesia, Nowogródczyzny oraz województwa wileńskiego. To właśnie te tereny stały się synonimem największej biedy i wręcz modelowym przykładem cywilizacyjnego opóźnienia, będąc jednocześnie regionami wyraźnie zapomnianymi przez władze centralne.

Stanowiące aż do wybuchu pierwszej wojny światowej część rosyjskiego organizmu gospodarczego województwo wileńskie, słabo zurbanizowane, niezamożne i pozbawione większego przemysłu, posiadało wprawdzie duży ośrodek miejski – gród Giedymina, jednak wszystko niweczyło jego fatalne położenie. "Brak wymiany handlowej z Rosją – wyjaśniano na łamach "Przeglądu Wileńskiego" w listopadzie 1925 roku – oraz odcięcie przez Litwę Kowieńską od najbliższych portów morskich (Libawa, Kłajpeda, Królewiec), oddalonych o 300 kilometrów i konieczność korzystania z Gdańska oddalonego o 800 kilometrów, spowodowały, że Wileńszczyzna okazała się zamknięta jak w worku w najbardziej oddalonym krańcu Rzeczypospolitej".

W Wilnie uważano, że Warszawa pozostawała głucha na protesty tutejszych przedsiębiorców i handlowców, nie zamierzając interweniować w ich sprawach. Sugerowano wręcz, iż najmłodsze województwo II Rzeczypospolitej zostało właściwie pozostawione swojemu losowi.
W nawiązaniu do takiego stanu rzeczy Czesław Miłosz w "Rodzinnej Europie" odnotował: "Skutki tego traktowania po macoszemu potrzeb gospodarczych Wileńszczyzny są bardzo opłakane. Sprawa odbudowy stoi w martwym punkcie, przemysł i handel, pozbawione kredytów i rynków zbytu, pozostawione własnym siłom, natychmiast przy pierwszych objawach kryzysu gospodarczego utraciły z trudem odnowione pozycje. Zniszczenia wojenne, brak kredytów i niepomierne wydłużenie naszych linii komunikacyjnych oraz ich zbyt wysokie obciążenie (…) wzmogły drożyznę (…) Stagnacja w całym przemyśle i handlu powodowała wzrastające progresywnie bezrobocie i pauperyzację przemysłu".
Ponieważ Wileńszczyzna kurczowo trzymała się tradycji, z trudem przyjmowały się tu nowinki techniczne, co szczególnie uwidaczniało się w rolnictwie. Inna sprawa, że w wielu przypadkach przyczyną tego było zubożenie miejscowego społeczeństwa. Trudno bowiem o eksperymenty gospodarcze, gdy brakuje na nie środków finansowych. 
Leżąca nad Wilią stolica regionu robiła na ówczesnych przybyszach z centralnej Polski nieprawdopodobne wrażenie. W swym rozwoju cywilizacyjnym zastygło bowiem w czasie o całych sto lat wstecz. "W zimie miasto przybierało wygląd polarny – wspominał powyżej cytowany Miłosz. – Jako środek komunikacji służyły saneczki, nad którymi górował woźnica w futrzanej czapce podobny do centaura. Przez zwały śniegu pracowicie przebijały się też miejskie autobusy. Środkiem pochyłych ulic zjeżdżały dzieci na saneczkach, najczęściej leżąc na brzuchu i sterując nogą, albo narciarze. Z wiosną woźnice zaprzęgali dorożki. Począwszy gdzieś od 1930 roku, nie chcąc pozostać w tyle za postępem, zaczęli wprowadzać innowacje, na koła zakładali samochodowe opony".
Sytuacja gospodarcza miasta była jednak niewiele lepsza niż jego okolicy. Chociaż miejscowi producenci wytwarzali nie gorsze, a częstokroć zdecydowanie nawet lepsze towary niż ich konkurenci w centralnej i zachodniej Polsce, to jednak "rozciągnięte  linie komunikacyjne na zachód zwiększały koszta eksportu", jak też importu surowców. A to sprawiało, że nie były konkurencyjne nawet na rynkach krajowych, przez co w mieście "przeważało rzemiosło i chałupnictwo". W zatrważającym tempie rosły przemyt i nielegalny handel z Sowietami. Z kontrabandą wiązały się również kwestie znacznie większego zagrożenia szpiegostwem i dywersją. Nic zatem dziwnego, że na Wileńszczyźnie obowiązywał stan wojenny i sądownictwo doraźne.
Nie było do końca prawdą, że władze centralne całkowicie ignorowały problemy Wilna i okolic. Niepodległa Polska była jednak krajem zbyt biednym, by w kilka lat zlikwidować opłakane dziedzictwo zaborów. Planowano, że różnice gospodarcze pomiędzy Polską "A", "B" i "C" uda się zniwelować dopiero na początku lat 50., choć nie omieszkano czynić starań, aby Wileńszczyzna nadrabiała stracony czas, a jednym z takich zamierzeń miały służyć Targi Północne, promujące region.
Pierwsza takowa impreza odbyła się w sierpniu i wrześniu 1928 roku w wileńskim ogrodzie pobernardyńskim, a pieczę nad nią roztoczył sam marszałek Józef Piłsudski, dla którego bieda rodzinnych stron stawała łzą w oku. Fakt odwiedzenia wystawy przez 180 tysięcy osób uznano za wielki sukces.
Niestety, Targi Północne nie stały się imprezą coroczną i odbywały się nieregularnie. Kolejną ich edycję zorganizowano dwa lata później, a ważnym elementem była wystawa sztuki ludowej i przemysłu ludowego, natomiast najważniejszym działem trzecich Targów w roku 1933 okazała się wystawa lniarska. Później jednak nastąpiła pięcioletnia przerwa, bo Polska zmagała się z wielkim kryzysem gospodarczym, który szczególnie mocno dotknął Wileńszczyznę. Ostatecznie czwarta edycja targów odbyła się na nowocześnie urządzonym terenie w rejonie ulic: Legionów, Wiwulskiego oraz gen. Szeptyckiego. Ostatnie Targi Północne zainaugurowano 19 sierpnia 1939 roku, wystawę przerwał jednak wybuch wojny.
Jak z powyższego wynika, Wileńszczyzna była praktycznie pozbawiona przemysłu – wśród 16 województw znajdowała się na 14 miejscu pod względem liczby zakładów przemysłowych. Fabryki zatrudniały jedynie 5 procent jej mieszkańców.
Z pracy na roli utrzymywało się trzy czwarte ludności, gleby nie były jednak urodzajne, a na domiar niska kultura rolna powodowała marne plony. Wileńszczyzna w mocowaniu się z ziemią mogła się pochwalić jedynie pierwszym miejscem w uprawie grochu i lnu. Wielkim entuzjastą uprawy tego ostatniego był osiadły w majątku Andrzejewo na Wileńszczyźnie generał Lucjan Żeligowski (ten sam, który za zgodą Marszałka Józefa Piłsudskiego zainicjował słynny "bunt", pozwalający wyzwolić z rąk litewskich Wilno).
By świecić własnym przykładem, Żeligowski ubierał się w lniane ubrania i snuł wspaniałą wizję przyszłości, w której wieś, poza ubieraniem się w len, produkowałaby surowiec dla fabryk. Dzięki temu zniknąć miały "bezrobocie, odłogi i nędza", a w zamian "powstałaby wielka fabryka ręczna, powstałby drugi Manczester, który całej Polsce dałby bieliznę i ubranie". Przekonywał, że to nie fabryki, drogie maszyny i obcy kapitał, ale praca ręczna kobiet powinna stać się podstawą polskiego lniarstwa. Nie negując wartości artystycznych tkanin z lnu, proponował jednak, by skupić się na "więcej prymitywnych wyrobach, na które jest większy popyt: workach, onucach dla wojska, drelichach i ręcznikach".
Innym sposobem na ożywienie gospodarcze Wileńszczyzny miało być zwiększenie odłowu i eksportu raków, a warto dodać, że Polska uchodziła wtedy za drugiego po Związku Sowieckim dostawcę tych skorupiaków do Europy Zachodniej. Znaczny ich odsetek pochodził właśnie z Wileńszczyzny, a były to oczywiście raki szlachetne, zwane też rzecznymi.
Głównym odbiorcą raków z okolic Wilna była naonczas Francja, gdzie stanowiły one aż 80 proc. importu. Towar ładowano do pociągów pospiesznych do Paryża, dokąd docierały w ciągu 34-36 godzin. Miejscowe raki były eksportowane przez trzy firmy: Sztejna z Nowej Wilejki oraz Kaca i Baka z Nowych Święcian. Firmy te skupowały towar od ludności wiejskiej, opracowano przy tym metody przechowywania żywych skorupiaków przez dłuższy okres. Eksport skorupiaków z Wileńszczyzny osiągnął znaczne rozmiary (od 1,5 do 3 mln sztuk) i był wspierany przez państwo.
W sytuacji wielkiego gospodarczego zapóźnienia Wileńszczyzny i prób zaradzenia niekorzystnemu stanowi rzeczy wyraźnie na czoło wybijają się poczynania Towarzystwa Radiotechnicznego "Elektrit", założonego w Wilnie w roku 1925 przez braci Samuela i Hirsza Chwolesów oraz Nachmana Lewina. Reprezentujący naród wybrany przedsiębiorcy zgodnie uznali, że jedną z najbardziej obiecujących gałęzi gospodarki jest robiąca istną furorę radiofonia, która niebawem miała stać się źródłem znacznych dochodów. Do słuchania radia potrzebne były bowiem odbiorniki, a penetrujące eter ówczesne urządzenia cechowała skomplikowana obsługa i częste awarie.
W tej sytuacji wzmiankowane trio założyło przy ulicy Wileńskiej 24 firmę, zajmującą się strojeniem i naprawą odbiorników. Prowadzili również sprzedaż sprzętu z importu, oferując jednocześnie jego instalację, co nie było zadaniem łatwym, gdyż funkcjonowanie odbiornika wymagało montażu zewnętrznej anteny o długości co najmniej kilkunastu metrów, a do tego uziemionej. Do zasilania potrzebne były dwie baterie akumulatorów – żarzeniowa i anodowa, wymagające stałej obsługi. Sam odbiornik potrzebował też złożonego wielogałkowego strojenia oraz dołączenia zewnętrznego głośnika lub słuchawek.
Właściciele firmy doskonale jednak wiedzieli, że opieranie się wyłącznie na imporcie sprzętu nie przyniesie im sukcesu na większą skalę, tym bardziej, że polskie władze po debiucie w roku 1926 warszawskiej rozgłośni radiowej podjęły zdecydowane działania, mające na celu utworzenie stacji regionalnych, a jedna z nich miała właśnie powstać w Wilnie (po Krakowie, Poznaniu i Katowicach). 
W ten to sposób już w 1927 roku pojawiły się pierwsze odbiorniki bateryjne własnej konstrukcji, co było koniecznością ze względu na bardzo słabą elektryfikację Wileńszczyzny. Gdy w połowie stycznia 1928 roku rozpoczęła emisję rozgłośnia wileńska, popyt na radioodbiorniki w mieście był tak duży, że… zabrakło nawet towaru. Braki te rychło nadrobiono, a podaż skierowano także do mieszkańców regionu. Rozpoczęto ponadto produkcję podzespołów i elementów radioodbiorników, w ofercie szybko pojawiły się mikrofony, wzmacniacze, głośniki i zasilacze.
"Elektrit" odegrał więc znaczącą rolę w radiofonizacji Wileńszczyzny. Na rynku lokalnym 90 proc. sprzedanych radioodbiorników pochodziło właśnie stąd. W 1927 roku liczba miejscowych abonentów sięgała 1700, a w 1930 roku już 11600. 
W 1933 roku "Elektrit" nawiązał współpracę z berlińskimi firmami radiotechnicznymi "Reico" oraz "Schaub". Kiedy jednak w 1934 roku zakupiono licencję w wiedeńskiej firmie "Minerwa", to z nią właśnie rozpoczęto systematyczną współpracę, trwającą do 1938 roku. Do Wilna przyjechali inżynierowie austriaccy i pomagali w latach 1934-1936 wprowadzać nowoczesne postępowe metody produkcji. 
Zakup nowoczesnych licencji umożliwił szybki rozwój firmy. Montaż odbywał się systemem taśmowym, przy wykorzystaniu pięciu, a nawet sześciu linii produkcyjnych, pracujących od września do marca/kwietnia przyszłego roku, zależnie od przypadających świąt. Na taśmach przesuwano ręcznie wózki z aparatami, by te trafiały na koniec do działu kontroli jakości. 
Miesiące letnie były dla odmiany okresem zastoju w produkcji i handlu. W tym czasie przygotowywano nowe modele, odbywały się targi i wystawy, gdzie prezentowano wszelkie nowości radiotechniczne. Na każdy sezon opracowywano zupełnie nowe typy aparatów, zasadniczo różne od tych z sezonu poprzedniego. Przykładowo na sezon 1936/1937 wyprodukowano 7 typów w 15 modelach, na sezon 1937/1938 – 6 typów w 15 modelach, a na sezon 1938/1939 – 9 typów w 18 modelach. Seria aparatów z jednego sezonu obejmowała modele zasadniczo różne, od najprostszego odbiornika reakcyjnego jednoobwodowego, w cenie około 200 zł. poprzez superheterodynę czterolampową za około 300 zł. aż do luksusowych aparatów z wszelkimi udogodnieniami (automatyczne strojenie, elektronowy wskaźnik dostrojenia, dwa głośniki, regulowana selektywność itp), w cenie do 1 000 zł.
Dzięki dużym nakładom kapitałowym "Elektrit" wysunął się na czoło krajowych producentów radioodbiorników. W 1936 roku produkcja wynosiła 54 tys. aparatów. Wartość sprzedaży osiągnęła 6,4 mln zł, czyli około 1,2 mln USD. Dla porównania, największa w okresie międzywojennym krajowa fabryka przemysłu elektrotechnicznego Fabryka Aparatów Elektrycznych (FAE) Kazimierza Szpotańskiego osiągnęła w 1938 roku przychód (produkcję sprzedaną) na poziomie 10 mln zł. W 1938 roku zakład wyprodukował 80 tys. odbiorników radiowych. Udział własnych podzespołów pod koniec działalności sięgał nawet 80 proc., co jakże dobitnie potwierdza ambitne zamiary wileńskich producentów. 
Od początku dziejów firmy tradycja przeplatała się z nowoczesnością. "Elektrit" zawsze był otwarty na nowinki techniczne, a jego inżynierowie odbywali staże u największych producentów sprzętu radiotechnicznego Europy i świata, ale zarząd firmy uwzględniał też konserwatywne upodobania mieszkańców Kresów. Odbiorniki mogły więc mieć futurystyczne kształty, aczkolwiek obudowy wykonywano z drewna, a nie z popularnego wówczas bakelitu. Produkty firmy miały być bowiem nie tylko nowoczesne, ale też trwałe. A ponadto idealnie trafiać w gust kupujących, wśród których przeważali ludzie w średnim wieku i o ustabilizowanej sytuacji materialnej. Sprzęt był przecież dość drogi i mogły nań sobie pozwolić osoby stosunkowo zamożne, a tacy ludzie z reguły wyznają tradycyjne poglądy i mają więcej zaufania do drewna niż do bakelitu.
"Elektrit" wprowadził imienną nomenklaturę produktów. Poszczególne modele miały różny sposób zasilania. Odbiorniki "Elektritu" odznaczały się również ładnymi wprowadzonymi w 1936 roku wielobarwnymi skalami. Wyróżniały je także charakterystyczne nazwy poszczególnych typów (często zapożyczone od "Minerwy"), świadczące o przeznaczeniu lub klasie odbiornika np.: "Kadet", "Domator", "Largo", "Presto", "Opera", "Victoria", "Gloria", "Excelsior", "Oceanic", "Automatic" czy "Transmare".
W produkcji wdrażano najnowsze osiągnięcia radiotechniczne. "Elektrit" prowadził szeroką i aktywną działalność reklamową oraz wydawał własne publikacje. Posiadał przedstawicielstwa handlowe w największych miastach Polski. Uczestniczył w większości liczących się wystaw oraz w targach. Nie bez sukcesów zresztą, czego potwierdzeniem chociażby zdobyte złote medale na międzynarodowych wystawach w Paryżu i Florencji w roku 1927. 
Na ważniejsze wydarzenia rynkowe wysyłano zawsze kilku inżynierów, by zapoznawali się z najnowszymi rozwiązaniami światowymi. Kupowano najnowsze urządzenia, aparaty radiotechniczne, jakie pokazywały się na rynkach światowych, oraz gromadzono fachową literaturę. W laboratorium opracowywano nowe projekty i przeprowadzano badania nowych prototypów. Projektowaniem nowych modeli zajmował się m.in. dr inż. Paweł Szulkin, główny konstruktor w latach 1936-1939 (po II wojnie światowej prof. Politechniki Gdańskiej) oraz M. Bielecki i Tadeusz Stefanowski. 
To właśnie innowacyjność kadry inżynierskiej powodowała, że odbiorniki radiowe z Wilna były doskonałej jakości i szybko zaczęły zdobywać nagrody na międzynarodowych przeglądach, bez problemów znajdowały też odbiorców w innych regionach kraju, a także za granicą. Już 11 lat po światowym debiucie pierwszego odbiornika superheterodynowego (radiola amerykańskiego RCA) "Elektrit" wprowadził na rynek polski własny produkt (równocześnie z "Philipsem"), co stanowiło rewolucję w radiofonii, bo sprzęt tego typu umożliwiał uzyskanie dużej stabilności właściwie w całym zakresie strojenia, pozwalał wreszcie na swobodny odbiór, bez obawy o "ucieczkę" fal radiowych. Natomiast gdy od początku lipca 1938 roku rozpoczęła emisję stacja radiowa w Baranowiczach, od razu pojawiły się na rynku odbiorniki "Elektritu" z rozszerzonym pasmem fal średnich, by umożliwić odbiór tej rozgłośni. 
"Elektrit" był jedynym dużym zakładem przemysłowym Wilna. Mówiono przed wojną, że ludność miasta i okolic dzieli się na dwie kategorie – tych, którzy pracują w "Elektricie" oraz tych, którzy mają nadzieję, że kiedyś będą tam zatrudnieni. Wraz ze wzrostem zapotrzebowania na produkty "Elektritu" przypisana pierwotnie ulicy Wileńskiej 27 fabryka musiała się rozbudowywać i zwiększać rzesze załogi. 
Do końca 1936 roku wzniesiono trzy duże trójkondygnacyjne budynki przy ulicy gen. Szeptyckiego. Pod koniec 1937 roku zatrudnienie sezonowe wynosiło ponad 1200 osób. Dla porównania FAE Kazimierza Szpotańskiego w 1938 roku zatrudniała 1500 pracowników. Wiosną 1939 roku oddano do użytku kolejne budynki produkcyjne. W efekcie fabryka osiągnęła powierzchnię użytkową równą 10 300 metrów kwadratowych. Miała własną elektrownię, stolarnię, dysponowała nowoczesnym parkiem maszynowym, własnym laboratorium i magazynami. 
Jednym z większych działów produkcyjnych była stolarnia – duża i nowoczesna wyposażona w najnowsze maszyny, wykorzystująca rocznie 50 tys. metrów kwadratowych szlachetnych fornirów oraz znakomity lokalny surowiec drzewny. Pochodzące z zakładów skrzynki wyróżniały się doskonałą jakością oraz oryginalną formą, co zdecydowanie wyróżniało te aparaty od wyrobów innych firm. Jak już nadmieniłem, Towarzystwo nigdy nie produkowało aparatów w obudowie bakelitowej (poza odbiornikiem detektorowym), uważając, że tylko skrzynka drewniana zapewnia odpowiednią jakość odtwarzania dźwięków
Zarząd firmy nie ustawał zresztą w ekspansji – w drugiej połowie lat 30. wyroby wileńskiego zakładu eksportowano do wielu krajów europejskich, a także do brytyjskich posiadłości w Indiach i Południowej Afryce, na Bliski Wschód oraz do Brazylii. Wartość sprzedaży w 1936 roku wyniosła 1,2 mln dolarów. Nic zatem dziwnego, że na podwórku krajowym firma nie miała godnych przeciwników, wobec czego poznański "Radjofon" reklamował się jako "największa" w Polsce chrześcijańska fabryka odbiorników bateryjnych, czyniąc widoczną ironiczną aluzję do żydowskich korzeni właścicieli "Elektritu".
Pozycją firmy nie zachwiał nawet Wielki Kryzys, a jej właściciele z reguły mogli liczyć na swych pracowników. Jedyny strajk, jaki wybuchł w fabryce w 1935 roku, został wywołany przez komunistów (głównie z zewnątrz), a większość postulatów została spełniona. Inna sprawa, że jego prowodyrów po kolei dyskretnie usunięto z pracy, natomiast następcy z organizacji związkowej już nie wchodzili w większe zatargi z dyrekcją.
Firma wydawała własny miesięcznik zakładowy – "Elektrit Radio. Wiadomości Techniczne", którego redaktorem był Stanisław Mero, publikowała również różnego rodzaju broszury reklamowe, kalendarze, plakaty. Przy fabryce, od roku 1936 począwszy, funkcjonował klub sportowy RKS Elektrit z kilkoma sekcjami, a największe sukcesy osiągnęli piłkarze wodni, którzy w roku 1938 zdobyli mistrzostwo Wilna. Natomiast ich koledzy, specjalizujący się w kopaniu piłki na murawie, walczyli w A klasie (drugi poziom rozgrywkowy i w 1938 roku zajęli tam piątą lokatę. Do I ligi nigdy jednak nie awansowali.
W ostatnim okresie działalności zakład brał udział w akcjach zakupu i przekazywania uzbrojenia dla Wojska Polskiego. Na sezon radiowy 1939/1940 inżynierowie i technicy zakładów opracowali nową (jak corocznie) rodzinę aparatów radiowych. Te nadal zachowały swój charakterystyczny wystrój zewnętrzny, wyróżniający je na tle innych polskich aparatów (np. fornir tonowany na krawędziach, gałki, skale, itp.). Produkcję ich rozpoczęto w sierpniu 1939 roku, więc liczba wyprodukowanych, a następnie sprzedanych radioodbiorników była bardzo niewielka, przez co mają one bardzo dużą wartość kolekcjonerską. Pełna oferta na sezon 1940 składała się z 6 modeli (o różnym zasilaniu).
Wraz z wybuchem drugiej wojny światowej zakłady zostały zamknięte. W dniu 19 września 1939 roku Armia Czerwona wkroczyła do Wilna. 26 października 1939 roku władze radzieckie przekazały Wilno i okolice Litwie. W krótkim okresie, kiedy Wilno pozostawało pod władzą radziecką, fabrykę "Elektrit" wraz ze znaczną częścią pracowników przeniesiono błyskawicznie do Mińska. 
W Wilnie, na terenie pozostałym po fabryce, władze litewskie uruchomiły zakłady elektrotechniczne "Elfa", w których pracował m.in. jako magazynier prof. Henryk Niewodniczański. W kolejnych latach wojny i po zmianach władz zakład zmieniał nazwę i profil produkcji, stając się tajną fabryką radiotechniczną Ministerstwa Przemysłu Lotniczego Związku Sowieckiego, a po czym – Zakładem Radiotechnicznych Urządzeń Pomiarowych, w języku obiegowym zwany: "skrytką pocztową 555", "piątkami" albo "zakładem Burdenki" w nawiązaniu do nazwiska wieloletniego jego dyrektora. Po wybiciu się Litwy na niepodległość w roku 1990 zakłady przekształcono w spółkę akcyjną "Rimeda". Obecnie w dawnych budynkach "Elektritu" przy stołecznej ulicy T. Szewczenki 16 działa kilka firm. 
W Mińsku pod koniec 1939 roku, w trudnych warunkach, rozpoczęto budowę nowego zakładu produkcyjnego. Przesiedleni do Mińska pracownicy "Elektritu" otrzymali jak na czasy wojenne dobre warunki pracy. Uroczyste otwarcie zakładów, które nazwano im. W. Mołotowa, nastąpiło w listopadzie 1940 roku. Na podstawie dokumentacji i materiałów wywiezionych z Wilna rozpoczęto tu produkcję radioodbiorników. Do wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej taśmę produkcyjną opuściło ich około 13,5 tys. 
W czerwcu 1941 roku zakłady zostały zbombardowane przez Niemców. Po zdobyciu przez nich Mińska w 1941 roku produkcja pod zarządem niemieckim ponownie jednak ruszyła. 
Po drugiej wojnie światowej w 1946 roku powtórnie uruchomiono zakłady radiowe im. W. Mołotowa. Co ciekawe, pracował tu przez jakiś czas Lee Harvey Oswald, domniemamy zabójca prezydenta USA Johna F. Kennedy’ego. Produkowane modele do złudzenia przypominały dawne wyroby "Elektritu", chociaż na ich obudowie widniała nazwa "Mińsk". Po wojnie, kiedy ze Związku Radzieckiego do Polski nastąpiła tzw. repatriacja, część dawnych pracowników "Elektritu" osiadła i pracowała we Wrocławiu oraz Dzierżoniowie. 
W chwili wybuchu wojny w Polsce przebywało dwóch właścicieli "Elektritu": Hirsz Chwoles i Nachman Lewin. Pierwszy z nich zbiegł przed wkroczeniem Sowietów na Litwę, gdzie przez Niemców został ujęty i zginął w getcie kowieńskim. Więcej szczęścia miał natomiast Samuel Chwoles, który latem 1939 roku wraz z żoną i z synem przebywał na wakacjach we Francji. Stamtąd przedostali się do Anglii, gdzie już pozostali, a Samuel z dobrym skutkiem zajął się produkcją koców elektrycznych. Jego wnukowie działają natomiast  w sektorze ubezpieczeniowym.
Tak pokrótce prezentują się dzieje działającego w latach 1927-1939 z wielkim rozmachem Towarzystwa Radiotechnicznego "Elektrit", będącego synonimem postępowych przemian i mającego służyć przykładem, że "Wilno też potrafi". Niestety, dzieje te na dobre przesłania obecnie kurtyna zapomnienia. Dobrze więc się stało, że w roku 2011 ukazał się bogato ilustrowany album autorstwa pasjonującego się od wielu lat techniką radiową Henryka Berezowskiego pt. "Towarzystwo Radiotechniczne "Elektrit" – Wilno 1925-1939", skąd również zaczerpnąłem wiele cennych informacji.
 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Wilno po polsku
Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie