Gołym okiem widoczna ekspansja

drukuj
Henryk Mażul, 18.03.2016
Fot. Sławomir Subotowicz

Wileński "Kaziuk"-2016

Kto wybiera się z towarem na Kaziukowy jarmark, musi przedtem koniecznie wyprosić w modłach u Stwórcy dobrą pogodę. Nie tyle w trosce o siebie, gdyż stragany mają z reguły brezentowe ściany i są zadaszone, ile o kupujących, skazanych na bycie pod gołym niebem. Wystarczy bowiem, by deszcz natarczywie z ukosa zacinał bądź śnieg gęsto sypał za kołnierze (jedno i drugie jest zresztą możliwe, gdyż – jak chce ludowa przypowiastka – to właśnie na Kaziuka zima z wiosną szczególnie ochoczo zwady szuka), a mur-beton krocie ewentualnych nabywców zostanie zdecydowanie przerzedzone, co spowoduje straty w utargu.
Zostały, widać, tego roku owe modły usłyszane i wynagrodzone nawet z nawiązką. Aura w grodzie Giedymina, gdzie kojarzona w czasie z imieninami patrona Litwy tradycja spod znaku "kup – sprzedaj" sięga zamierzchłych czasów, była bowiem wręcz wymarzona. I to właśnie ona w dniach 4-6 marca przesądziła w znacznym stopniu o tym, że w powszechnej opinii swym rozmachem ostatni kiermasz przyćmił wszystkie dotychczasowe. 
Pod względem kupujących, ale też sprzedających, jacy uszeregowali się ciasnym szpalerem po obu stronach Alei Giedymina, Mostem Zwierzynieckim poczynając, a Placem Katedralnym kończąc, na obrzeżu samego placu, na ulicach doń przyległych (Wróblewskiego, Barbary Radziwiłłówny). Skąd obok Ogrodu Bernardyńskiego i kościoła św. Anny stragany jedną odnogą podążyły hen po sąsiadujące z Zarzeczem Safianiki, a drugą – ulicami Zamkową i Wielką aż po Plac Ratuszowy. Tu, w odróżnieniu od lat poprzednich, bynajmniej nie wyhamowały, tylko kontynuowały terytorialny "podbój" ulicy Niemieckiej w całej jej rozciągłości oraz terenu zaraz za Placem Ratuszowym w kierunku Ostrej Bramy, docierając nawet do kościoła św. Kazimierza.
Ekspansja kiermaszu widoczna jest więc gołym okiem. A wszystko wskazuje na to, że za rok bynajmniej nie poprzestanie na osiągniętym. Również z racji coraz większej liczby chętnych udziału w tej jarmarcznej fieście spoza granic Litwy. Czego dowodzi tegoroczne ich półtysięczne krocie, przybyłe z towarowymi ofertami nie bagatela – z 16 krajów. W celu specjalnego uhonorowania w miejsce dotychczasowej rozsypki gdzie się da, zostali oni ześrodkowani wokół Placu Ratuszowego i na ulicy Wielkiej.
Obok multum sprzedających w ciżbie liczebnie zdecydowanie jednak przeważali kupujący albo ci wszyscy, kto chciał się zanurzyć w niepowtarzalną jarmarczną atmosferę, dając naraz swawolę wszystkim ludzkim zmysłom. Bo też oczy mogły do woli tu się pieścić przeróżnymi wyrobami z drewna, gliny, skóry, wełny, słomy, siana, bursztynu, lnu, szkła, niepowtarzalnymi w swym kolorycie palmami, wyrobami kowalstwa artystycznego. Uszom z kolei dane było chłonąć mnogoludny zgiełk, przemieszany tu i tam z koncertową nutą. Nozdrza nieraz nawet mimowolnie delektowały się feerią zapachów, dolatujących od wędzonych ryb, ziół i przypraw albo znad garów i patelni, gdzie skwierczały różne smaczności dla ciała z myślą o zgłodniałych. Jak za każdym razem, wydzielanie śliny pod podniebieniem powodowały góry ciast wszelakich, serów, wieprzowiny, wołowiny, baraniny, koniny, specjałów z królika, indyka, z egzotycznego strusia albo upolowanej leśnej zwierzyny. A dotykowi – o ile ktoś miał nieposkromioną chętkę – takoż można było uczynić zadość, gdyż markując targi nadarzała się nie lada gratka potrzymania w ręku np. kosztownych wyrobów jubilerskich, ceramicznych, kuśnierskich.
Nie muszę mówić, że dalece nie każdy zdobył się na kaziukowy sprawunek, bo też wychodząc z domu nie wziął pękatej portmonetki. Nie brakło natomiast takich, co zabrali za to dzieci w wózkach albo pieski na smyczy, by korzystając z pięknej przedwiosennej pogody zażyć przy okazji spaceru. A – przyznać trzeba – ów spacerowy krok był wręcz wymarzony, gdyż zamknięte dla ruchu jezdnie przypominały od tłumów wezbrane rzeki, przetaczające się wte i wewte, aczkolwiek w im tylko wiadomy sposób uporządkowanym nurcie. Tu i tam natłok ten powodował ścisk taki, jaki mają śledzie w beczkach, co nakazywało zdwajać wtedy czujność, by jakiś żulik, jak to w międzywojniu nagminnie się zdarzało, kieszeni nie oczyścił.
Kto z oszczędnością jest na bakier, a dał się porwać zakupowemu szałowi, za sprawą powszechnej drożyzny własne kieszenie pustoszył dobrowolnie. Bo odkąd w roku ubiegłym euro na Litwie zluzowało lita, podobnie jak w sklepach ceny na wileńskim "Kaziuku" stromo poszły w górę, co dotyczy bynajmniej nie tylko żywności. Tego roku za palmy proporcjonalnie do ich wielkości wypadło wyłożyć od jednego do dobrych euro kilkunastu, średniej wielkości obwarzanek kosztował pół euro, kilogram rarytasowego węgorza od 35 do 41 euro, tradycyjnej wielkości oscypek – 4 euro, uwite z serowych pasemek "warkoczyki", w czym brylowali Estończycy – 2 euro. Nic więc dziwnego, że mniej majętni pierwotnie doczepiali do tych słonych kosztów nie na ich portmonetki zjadliwe komentarze, choć zaraz potem niejeden bratał się z pokorą i zdobywał się na zakup, chcąc chociaż na swą korzyść cokolwiek utargować. Pomny, że "Kaziuk" zdarza się przecież ledwie raz do roku.
By wypaść w nim najokazalej, mistrzowie dłuta, pędzla, igły czy władania kowalskim młotem długo zawczasu wyczarowują to, co podpowiada wyobraźnia. A choć niby treści i formy zostały przez nią już mocno wyeksploatowane, za każdym razem można podziwiać wyroby, będące po nowatorsku dziełami sztuki. Nic wspólnego nie mające z tzw. "chińszczyzną", próbującą w pewnym momencie nie przebierając w środkach wtłoczyć się między wyroby autentycznego rękodzieła. Które, na szczęście, wyszły z tej "potyczki" zdecydowanie górą, z pogardą traktując każdy przejaw tłoczonych na tysiące, a bliźniaczo do siebie podobnych w wyglądzie wyrobów z produkcyjnych taśmowców.
Że paleta twórczych spełnień nie zna granic, przekonałem się, obcując z Rolandem Mickunem z Szaternik, Zofią Tupikowską z Nowej Wilejki i Pelikan zarazem oraz z Janiną Nowacką z podwarszawskiego Legionowa.
Roland bowiem daje im upust w kowalstwie artystycznym, kontynuując rodzinne tradycje po dziadku i ojcu o zbieżnych imionach Wiktor. A nie może odżałować, że rodzica nagle w wieku lat ledwie 50 nie stało, stąd teraz poczuwa się do podwójnej odpowiedzialności za skłanianie z pozoru topornego żelaza do niewiarygodnych wręcz form i kształtów.
Pani Zofia, jak się zwierza, ni z tego, ni z owego odkryła w sobie przed 6 laty talent palmiarski, co jedynie próbuje tłumaczyć faktem, że jej ojczysta wieś Pelikany znajduje się w nie mającym równych na Wileńszczyźnie i nie tylko palmiarskim regionie, wtopionym między Krawczuny, Płocienniszki, Nowosiołki, Ciechanowiszki i inne wioseczki, położone tuż za stołecznymi rogatkami w kierunku na Suderwę. Na odzyskanej w Pelikanach ojcowiźnie spędza całe lato, wysiewając, hodując i zbierając na grządkach kwiaty i zboża, z których następnie po wysuszeniu i ufarbowaniu w jesienno-zimowe dnie i wieczory w nowowilejskim mieszkaniu wedle własnego artystycznego widzimisię wije budzące podziw okazy palm.
Janina Nowacka z przekonaniem twierdzi, że o tym, czego teraz wraz z córkami Katarzyną i Marleną z pomocą igły i nici się imają, przesądził przypadek. Po narodzinach wnuczki, chcąc ją ucieszyć nie plastikową a przytulną w dotyku materiałową zabawką, zdecydowała takową uszyć własnoręcznie. A ów "bakcyl" – jak żartuje – okazał się na tyle zaraźliwy, że dziś prowadzony przez nie "Szmaciankowy dom" winien być kojarzony z ponad 600 (!) sztuk różnorakich uszytych z gałganków zabawek, jakie przynoszą wielką radochę dzieciom, a z jakimi po raz drugi z kolei zawitały do Wilna. Dokąd zdążają bynajmniej nie w nieznane, jako że rodzinne szlaki przecierał brat pani Janiny – Andrzej Wrzesiński, który w roku 1983 ożenił się z wilnianką i osiadł tu na stałe.
Moi chwilowi rozmówcy, zagadywani: "jak towar schodzi?", byli w odpowiedzi powściągliwie zgodni: "powoli". I takoż zgodnie wyrażali przekonanie, że siła nabywcza uczestników "Kaziuka" po stronie kupujących pozostawia wyraźnie więcej do życzenia. Owszem, mogliby ze swej strony cokolwiek zdołować ceny, choć wtedy niejeden miałby problem z pozyskaniem tak pożądanego z handlu zysku, co w szczególności dotyczyłoby przyjezdnych. Przecież, żeby dotrzeć – dajmy na to – do Wilna z oscypkami aż z okolic Zakopanego, trzeba w jedną stronę pokonać bez mała 1000 kilometrów, paląc sporo litrów paliwa. Do tego dochodzi kwaterunek w hotelu plus opłata za zajmowaną przez stoisko powierzchnię (w roku bieżącym koszt tej wielkości 3x2 metry opiewał na kwotę ponad 63, a wielkości 3x3 metry – na ponad 95 euro).
Wielce chwalebne, że organizatorzy jarmarcznego "Kaziuka" nie ustają w wysiłku, by za każdym razem ubogacić jego program o coś nowego. Ostatnimi laty były np. kolejno prezentowane poszczególne etniczne regiony Nadniemeńskiej Krainy. Tego roku takie novum stanowiło natomiast miasteczko żydowskie, jakie rozlokowało się przed stołecznym Ratuszem. A każdy, kto tu trafił, mógł na poczekaniu przenieść się w czasie i przestrzeni do polsko-żydowskiego Wilna sprzed II wojny światowej, zwanego przez wyznawców gwiazdy Dawida "Jeruzalem Północy", gdzie nie było im równych w prowadzeniu handlowego interesu.
Dzięki rzeczonemu miasteczku nadarzała się niepowtarzalna okazja, by zapoznać się z rzemiosłami, które naonczas szczególnie preferowali Żydzi wileńscy, spróbować specjałów koszernej kuchni, posłuchać rzewnych melodii. Te kręcąc korbką wygrywał kataryniarz, a ponadto swym kunsztem popisywał się działający przy Wileńskim Centrum Kultury,  świętujący 45-lecie istnienia Żydowski Zespół Pieśni i Tańca "Fajerlech".
Istny "hit" tegorocznego "Kaziuka" stanowiła próba zrobienia najdłuższej na Litwie łyżki. Z kloca drewna misji tej podjął się pochodzący ze Żmudzi rzeźbiarz ludowy Virgilijus Vaičiūnas. A – przyznać trzeba – wybrnął z zadania obronną ręką. Po trzech dniach puszczania przezeń w ruch piły, siekiery i dłut przybrała kształty łycha o długości 11 metrów i 45 centymetrów, zdolna zmieścić nawet 180 litrów płynu. Niebawem została zresztą wypełniona zupą, której za odpłatą chętni mogli skosztować, zyskując odtąd prawo przechwalania się w jedzeniu z czegoś, czego u żadnej gospodyni wśród sztućców nie uświadczysz.
Zwykło się mówić, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. By ta skorupka nasiąkała właśnie niepowtarzalnym klimatem dorocznego święta, po raz pierwszy zdecydowano zorganizować imprezkę "Kaziukowy świat dzieci". W jej ramach na ustawionej na Placu Katedralnym scenie z artystycznymi pokazami wystąpiło kilkanaście zespołów dziecięcych, a ponadto maluchów bawili aktorzy, wcieleni w różne postacie z lubianych bajek. Dzieci tłumnie też oblegały popisujących się przed Litewskim Narodowym Teatrem Dramatycznym cyrkowych clownów i żonglerów; ich uwagi nie uszedł w drugim dniu trwania kiermaszu tradycyjny przemarsz rzemieślników i wszelkiej maści ich czeladników, jaki otwierała niesiona pokaźnych rozmiarów kukła św. Kazimierza. Dla zgody z dziejową prawdą warto dodać, że to właśnie taki pochód zorganizowano w Wilnie po raz pierwszy w roku 1604, a był on przejawem spontanicznej radości na wieść o wyniesieniu na ołtarze Kazimierza Jagiellończyka, czyj bogobojny żywot streszczało credo: "Lepiej umrzeć niż zgrzeszyć".
"Kaziuk"-2016, w nie notowanej gdzie indziej jarmarcznej księdze, dopisał kolejny rozdział (nie wiadomo wprawdzie, który z kolei, gdyż pierwociny giną w mrokach czasu). Kto wziął w nim udział jako sprzedawca, może teraz już na spokojnie zliczyć mniejsze lub większe utargi. Kupujący natomiast, o ile weszli w posiadanie czegoś, co im szczególnie przypadło do gustu, wydłużają najpewniej na raty swą radość. Kto natomiast jakiś wyrób sobie upatrzył, acz z powodu zbyt płaskiej portmonetki mógł nim jedynie wzrok popieścić, wcale nie musi zbytnio się zamartwiać. Wystarczy przecież, by już od zaraz zaczął w budżecie cokolwiek odkładać. Pomny ponownego zawitania do Wilna za niespełna rok zwiastującego wiosnę "Kaziuka".

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Wilno po polsku
Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie

Wiadomości (wp.pl)

Walka o wolne media. Wrzosek próbuje się tłumaczyć

Dziennikarz Wirtualnej Polski ustalił, że wnioski złożone do sądów, które miały zablokować działania PiS ws. mediów publicznych, powstały poza siedzibą prokuratury. Ich autorka, prok. Ewa Wrzosek, odpowiedziała na publikację Patryka Słowika.

Milion za milczenie. Szczerba wyznał, że był zastraszany

Prokuratura na wniosek Najwyższej Izby Kontroli wszczęła śledztwo ws. podejrzenia popełnienia przestępstw przez europosła Adama Bielana i byłego ministra funduszy i polityki regionalnej Jerzego Pudę. W programie "Tłit" WP poseł KO Michał Szczerba powiedział, że Adam Bielan może mieć "bardzo poważne" problemy. - Najbardziej obrzydliwą rzeczą było, to, że próbowali wykorzystać jeden z ostatnich programów, którym mogli zarządzać. To był projekt "Szyba ścieżka. Inwestycje Cyfrowe" - powiedział Szczerba. Tłumaczył, że z tego programu było blisko miliard złotych do wydania. - Pojawiły się firmy, które budziły nasze uzasadnione wątpliwości, które nie miały żadnego doświadczenia, a otrzymywały dotacje nawet w wysokości 123 milionów na programy, które żadną innowacją nie były - mówił poseł KO. Dodał także, że jedna z tych firm próbowała zastraszyć jego wraz z Dariuszem Jońskim. - Wtedy kiedy podjęliśmy kontrole poselskie, wobec "Szybkiej ścieżki", złożyli pozew do sądu o to, żeby zabezpieczyć swoje interesy w postaci zakazu mówienia mi i posłowi Jońskiemu o tej sprawie. Dwa, zażądali ode mnie i posła Jońskiego wpłaty miliona złotych na poczet tej jednej ze spółek - wyznał gość programu. Powiedział także, że była to firma, która otrzymała 123 miliony złotych dotacji, "co było ewidentnym złamaniem reguł, ponieważ maksymalna kwota dotacji wynosiła 20 mln euro".

Rosjanie zestrzelili własną maszynę. Moment katastrofy Su-27

Wpadka okupantów na Krymie. Rosjanie zestrzelili własnego myśliwca Su-27 nad Sewastopolem. Agencja AP udostępniła nagranie świadka zdarzenia, który opublikował je na jednym z rosyjskojęzycznych kanałów na Telegramie. Na materiale widać, jak płonący obiekt z dużą prędkością bezwładnie spada. Zdaniem administratora kanału Krymski Wiatr, "w czwartek 28 marca rosyjski samolot wystartował z lotniska wojskowego Belbek i mógł zostać zniszczony przez własną obronę powietrzną". Według gubernatora Sewastopola Michaiła Razwożajewa, pilot maszyny miał się w odpowiednim czasie katapultować i zostać odnaleziony 200 metrów od brzegu miasta.