"Ludwinowo – moja mała ojczyzna"

drukuj
Helena Ostrowska , 20.02.2016

"To miejsce dla każdego z nas jest wyjątkowe. Tu mieszkali nasi przodkowie, w tym miejscu nasi rodzice pomagali nam dorosnąć do tego, co jest nieuchwytne: dobroć, wiara, obyczaje, tradycja, miłość, przyjaźń, piękno. Tu nasza przeszłość! Czasem było w niej dużo nędzy, biedy, smutku, lecz tu był nasz dom. Tu każdy z nas wraz z przyjściem na ten świat otwierał nową stronicę wielkiej księgi życia o nazwie "Rodzinna historia" (...) "Pisałam dla swojej rodziny i wszystkich, którzy mieszkali (mieszkają) w Ludwinowie, albo tu pracowali (...) Chcę podzielić się miłością do tej miejscowości".

We wstępie do książki "Moje Ludwinowo. Znane i nieznane" jej autorka Stefania Dawydenko motywuje, dlaczego ona – wcale do pisania nie nawykła – odważyła się chwycić za pióro… Chęć przelania na papier dziejów rodzinnej miejscowości, "odtworzenia historii i życia tego niedużego podwileńskiego osiedla" – jak pisze –  złożenia pokłonu jej mieszkańcom okazała się silniejsza niż obawa, że się bierze "nie za swoje"… 
Sam proces twórczy okazał się trudniejszy niż się spodziewała. Przede wszystkim – w dotarciu do źródeł historycznych, zebraniu potrzebnej informacji o swoim Ludwinowie, które przecież czymś nadzwyczajnym nie zasłynęło. Nie poszło tak łatwo również z narracją – pisać to jednak nie to samo co opowiadać, niech nawet na temat znany od podszewki… 
A jednak się udało. Kolejny raz przekonała się o tym, iż ma niesamowite szczęście do ludzi. Spotkała się z wielką przychylnością i pomocą każdego, do kogo się zwróciła, a ktoś sam nawet swój udział w tej sprawie zaproponował. Tak więc na stronie książki pt. "Podziękowania", na wstępie wyliczanki znalazły się nazwiska: polonistki Haliny Gulbinowicz, Kazimierza Parfianowicza, dr hab. Jowity Kęcińskiej-Kaczmarek, językoznawcy Akademii Pomorskiej w Słupsku, Justyny Reczeniedi, solistki Warszawskiej Opery Kameralnej, doktora sztuk muzycznych. Ale również autorka konsekwentnie zaznacza, że ta praca nie ukazałaby się w druku, gdyby zabrakło zrozumienia i konkretnej pomocy rodziny, krewnych oraz jej dzieci – Andrzeja i Beaty (przygotowanie zdjęć do druku, obsługa komputera itd.), którym dedykuje tę książkę. Nieoceniona też była pomoc sąsiadów, mieszkańców Ludwinowa. Szczególnie tych nielicznych, którzy mogli jeszcze przywołać z pamięci jego czasy wojenne, zechcieli się podzielić swoimi wspomnieniami, jak również – przechowywanymi pieczołowicie w albumach zdjęciami. 
Książka "Moje Ludwinowo. Znane i nieznane", która się ukazała nakładem wydawnictwa "Kriventa" w Wilnie, adresowana jest – jak zaznacza sama autorka – przede wszystkim do osób, których los w jakiś sposób związał z tą miejscowością. Jednakże nawet nie zaangażowany uczuciowo w temacie czytelnik znajdzie w tej lekturze wiele interesujących faktów z życia tego zakątka Ziemi Wileńskiej, mieszkańców wsi, ich obyczajów, tradycji. Spisanych językiem niewyszukanym, żywym – tak, jakby się opowiadało bliskim osobom o rzeczach dobrze znanych.

Dawno, dawno temu 
Właśnie tak zatytułowanym rozdziałem – jak się zwykle bajki rozpoczynają – autorka zaczyna swą opowieść o czasach najdawniejszych rodzinnej miejscowości. Uważa bowiem, że skoro się porwała na ten temat, powinna sięgnąć do najstarszej historii. Mozolnie więc szperała w materiałach archiwalnych, różnych wydaniach, szukając informacji o tym, co się w jej Ludwinowie działo, gdy jeszcze Ludwinowem nie było. 
"Dawno, dawno temu moją ukochaną wieś nazywano Prudziany, czyli Waka Prudziańska, ponieważ leżała nad rzeką Waką". 
Wieś uliczna, wiosną i jesienią tonąca w błocie, z zabudowaniami biednymi lub skromnymi, o której się mówi "zabita deskami". Położona tuż za rogatkami Wilna (dopiero w 1968 roku włączona została w jego granice), przez całe stulecia żyła odrębnym życiem wsi. Odcięta od reszty świata z powodu bezdroża i złego połączenia ze stolicą. Ze stylem bytowania, mentalnością mieszkańców – jakby cofniętymi o całe pokolenie wstecz. Ale z ludźmi pod wielu względami nie zepsutymi cywilizacją, stanowiącymi jedną wspólnotę, scaloną twardą codziennością… 
Dla autorki książki jest to najurokliwsze miejsce na świecie, gdzie mieszkali ludzie o wielu zaletach. Pisze o tym: 
"Wieś Ludwinowo jest pięknie położona, w niewielkiej dolinie. Ukryta za lasem, w chłodne, zimowe wieczory, gdy dla oświetlenia wnętrza izby korzystano z łuczywa, kawałka drewna nasyconego smołą, skromne światło wyglądało chyba w zawianych śniegiem oknach – jak w bajce. Wiosną tonęła w powodzi kwitnących drzew (…)".
"Mieszkańcy mojej wsi byli odważni, sprytni, pracowici, ambitni i bardzo zaradni. Nawet w trudnych sytuacjach umieli znaleźć wyjście najbardziej dla nich korzystne. W życiu byli prawie samowystarczalni. Kobiety szyły ubrania dla siebie i swojej rodziny, ładnie wyszywały. Mężczyźni naprawiali obuwie, mogli naprawić i zbudować piec. Domowym sposobem sporządzali sobie sprzęt i narzędzia potrzebne do pracy (…)".  
Prawdopodobnie początku życiorysu tej miejscowości szukać należy w czasach księcia Witolda, jako jednej z osad tatarskich, czyli sześć wieków wstecz. Na tatarską genezę powstania wsi wskazują również niektóre nazwiska jej mieszkańców, spotykane tu przez stulecia: Urluk, Melech i in. Źródła historyczne odnotowują, że jeszcze w roku 1631 właścicielem Waki-Prudzian był Tatar Selim Tokosz. Późniejsze dzieje tych ziem znacznie wpłynęły na skład narodowościowy miejscowości.
Na początku XIX wieku wieś, znana jeszcze pod nazwą Prudziany, Waka Prudziańska, dostała się w ręce znanego rodu Dąbrowskich. Mianowicie – Ludwika Dąbrowskiego, od którego imienia miejscowość zaczęto nazywać Ludwinowem. Dalej czytamy, że "w 1800 roku Prudziany, jak i inne okoliczne wsie (Ponary, Zaścianki, Waka Biała, Czarna, Metropolitarna czyli Grodzieńska, Kowieńska i in.) należały do parafii św. Stefana w Wilnie". Następnie, powołując się na "Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich", autorka pisze o swej rodzinnej miejscowości – już jako o Ludwinowie – wsi szlacheckiej o 15 wiorst od Trok położonej. I zaznacza nie bez żalu, że przewodniki po Wilnie i okolicach, wydane w dwóch ubiegłych stuleciach, tę miejscowość raczej zbywały milczeniem. Sięga więc do innych źródeł i po odrobinie skleja w chronologiczną całość historię Ludwinowa. Za urzędowym sprawozdaniem Komisji Antropologicznej Akademii Umiejętności (Kraków, 1898) powtarza:
"W roku 1890 marszałek szlachty guberni wileńskiej Adam Plater zarządził spis mieszkańców z uwzględnieniem narodowości i języka (...) W gminie Ludwinowo w roku 1890 mieszkało 529 Polaków i Białorusinów: Ludwinowo (253), Chorbijewicze (myślę, że to Chazbijewicze) (125) i 3 drobne wioski odnotowano 19 Polaków (folw. Waka); resztę Litwinów; a język białoruski – 353 i polski 176, razem 529" (…). 
Podaje wysupłane interesujące informacje:  
"(…) zanotować potrzeba ciekawy fakt, iż od roku 1803, t. j. od rządów generała-gubernatora Michała Murawiewa na Litwie, język polski wśród ludu katolickiego znacznie się rozszerzył, tak, że są całe okolice, w których stanowczą wziął przewagę w ostatniej ćwierci wieku (…)". 
"Według przeprowadzonego 9 grudnia 1931 roku powszechnego spisu ludności, w Ludwinowie było 91 domów, w których żyło 546 mieszkańców, niemal tyle samo, ile w dniu dzisiejszym. Była to stosunkowo duża wieś, jednak biedna i zacofana (...) Położona za mrocznym lasem, była ubogim zakątkiem kraju, miała słabe połączenie drogowe (...) Korzystano z furmanek i sań. Zapadły kąt" (...) Mieszkańcy Ludwinowa w przeważającej większości na co dzień posługiwali się językiem "tutejszym" albo "prostym", czyli jest to jakaś mieszanina języka polskiego, białoruskiego i litewskiego". 
Autorka książki stwierdza, że nadal mieszkańcy jej wsi nie mówią językiem polskim poprawnym, tylko takim, w którym jest pełno wyrazów, znanych w jej miejscowości lub w innych zakątkach Wileńszczyzny. W końcu książki zamieszcza nawet słowniczek gwary ludwinowskiej, w której znalazły się takie wyrazy jak: "borysz" – poczęstunek przy kupnie, "dziaszka" – pas, "rojst" – bagno, "rozwitać się" – pożegnać się i in.
"Nasza tożsamość polska kształtowała się przez lata w oderwaniu od Polski. Owszem, ona istnieje równolegle. Polska jest naszą Macierzą. Nasze oczy zawsze skierowane ku niej. Lecz nasza polskość jest inna, ponieważ my żyjemy w innej rzeczywistości politycznej i społecznej. Żaden paszport, żadne zapisanie urzędowe nie decyduje o mojej narodowości. O tym decyduje tylko i jedynie samookreślenie". 

Czas i ludzie 
Książka Stefanii Dawydenko jest przede wszystkim znakiem pamięci i wdzięczności mieszkańcom Ludwinowa. Tym, z którymi dzielili dolę-niedolę jej dziadkowie, rodzice i ona sama. Którzy ją uczyli, z którymi się przyjaźniła, chodziła do szkoły i tymi, z którymi później w swojej szkole pracowała. Ludziom, których niełatwe życie i ciężka praca na roli przez wieki hartowały. Dla których praca była miernikiem wartości innych ludzi, a pracowitość – najwyższą cnotą i wychowawcą. Była też tym spoiwem, łączącym sąsiedzką społeczność.
Kiedy za władzy radzieckiej wieś otrzymała prąd, ludwinowianie wielce się cieszyli z tego dobrodziejstwa cywilizacji. Tym niemniej jeszcze przez dłuższy czas, "na wszelki wypadek", trzymali w zasięgu ręki lampy naftowe. I nie od razu zaczęto tu korzystać ze sprzętu elektrycznego: brakowało pieniędzy na jego kupno, a i o taki towar było wówczas w sklepach niełatwo... 
Również za ubiegłej władzy, w latach 50., wieś włączono do kołchozu imienia Miczurina. Rodzice Stefanii do kołchozu nie należeli, mieli więc prawo uprawiać tylko ogród wokół domu. Puste domostwa we wsi, pozostałe po tzw. repatriantach, wyjeżdżających do Polski, zajmowali Rosjanie. Wielu ich tu przybyło, znacznie zmieniając procentowy skład narodowościowy tej miejscowości. Ten znaczny odsetek Rosjan stanowiła przeważnie inteligencja. 
"Na czele sielsowietu, szkoły, punktu medycznego, biblioteki w większości stali Rosjanie. Polacy pełnili funkcje podrzędne. Zresztą na wsi w tamtych czasach nie było wykształconych ludzi".
Na stronach książki ludwinowianie znajdą nazwiska własne, swoich przodków, krewnych, sąsiadów. Tych, którzy mieszkali tu jeszcze przed wojną i po wojnie, za ubiegłej władzy. Jak również – nazwiska przedstawicieli nowego pokolenia, które wyrosło już w wolnej Litwie. 
Osobny rozdział poświęca "Sławnym mieszkańcom Ludwinowa". Najwięcej miejsca udziela w nim Stanisławowi Gruszczyńskiemu (1891-1959), słynnemu śpiewakowi Państwowej Opery Warszawskiej, aktorowi filmowemu, urodzonemu w Ludwinowie, skąd wyjechał w wielki świat sztuki jako 17-latek. We wstępie do książki czytamy o nim:
"Jeszcze jednym bardzo poważnym powodem do napisania tej pracy była wielka chęć oddania hołdu pamięci człowiekowi, który urodził się w naszej, niegdyś zagubionej wśród lasów, wioseczce. To był nieprześcigniony, doskonały na scenie operowej śpiewak i samorodny talent (...)" 
Na dalszych stronach czytelnik znajdzie również życiorys śp. księdza Kazimierza Kułaka, proboszcza parafii w Landwarowie, do której należeli mieszkańcy Ludwinowa. Pisze o osobach szanowanych przez ludwinowian, którzy czymś zaskarbili ich poważanie, jak: Wanda Wiszniewska; coś w życiu osiągnęli, jak: lekarz Genadiusz Kuczyński, naukowiec Barbara Stankiewicz. 

O swej rodzinie i o sobie 
Stefania Dawydenko jest ludwinowianką z dziada pradziada. Przyszła na świat w roku 1947 w rodzinie Urbanowiczów: Franciszka i Józefy z domu Sabina. Dziadkowie z obu stron ziemi mieli niewiele, musieli więc ciężko na niej pracować, by utrzymać rodzinę. Ojciec Stefanii, po założeniu własnej rodziny, wybudował dom – niemal jak wszystkie domy wiejskie w Ludwinowie, tylko kryty nie słomą – jak jego rodzinny – a gontem. Stefania była najmłodszą wśród pięciorga rodzeństwa.
Franciszek Urbanowicz pracował przy piecach wapiennych, przy wypalaniu wapna, początkowo u prywatnych właścicieli (wywiezionych za Sowietów w głąb Rosji), później – w zakładzie "Silikatas". Piece nagrzewały się do bardzo wysokiej temperatury, a proces wypalania trwał na okrągło. To była praca w okropnych warunkach zdrowotnych, w wyniku czego przedwcześnie odszedł z tego świata. 
"Ciężko chorował ostatnie lata swego życia, nie mógł wychodzić z domu, ale jako człowiek przyzwyczajony do pracy, zawsze coś majstrował. Mam w domu krzyż, zrobiony przez ojca. Ten krzyż, starannie ozdobiony pracowitymi rękami ojca – to rodzinny skarb, pamiątka. 
Nie mieli moi rodzice żadnych rarytasów, ale mieli wielkie serca, wielu przyjaciół, mieli pięcioro dzieci, od których wymagali jednego – nie zrobić im wstydu. Bardzo dobrze uświadamiali sobie, że wychowują dzieci dla świata, dla otoczenia, nie tylko dla siebie" 
O swojej matce oraz innych kobietach ludwinowskich pisze: 
"Lepszej matki nie mogłam losu uprosić! (…) Mama była moim Wielkim Świętem. Święto to trwało 40 lat (…). Zostały ładne wspomnienia, tęsknota i żal (…) Wiem, że tak o swoich matkach, skromnych, pracowitych ludwinowskich kobietach, mogłoby powiedzieć sporo ludzi. W Ludwinowie wiele rodzin było wielodzietnych. Przeciętnie po 6-7, a bywało też i po 10-15 dzieci. Liczne potomstwo uważano za błogosławieństwo Boże. Na barki kobiety spadała odpowiedzialność za rodzinę, za dzieci, za ich wychowanie i przyszłość. W ciężkich warunkach materialnych i higienicznych, borykając się z biedą, nigdy nie narzekały na los. Umęczone życiem, wielokrotnymi porodami, troską o dzieci, czasem cierpiące bezczelność i pogardę swych mężów, potrafiły pozostać w małżeńskich związkach przez 40-50 lat. Wiejskie kobiety żyły głęboką wiarą i jej zasadami na co dzień. Nasze matki to były mądre kobiety, dla których Bóg, rodzina, dzieci, opinia ludzka, cierpliwość były fundamentem życia". 

O szkole i nauczycielach 
Szkoła właściwie była jej drugim domem. Najpierw uczęszczała do niej jako uczennica, natomiast po ukończeniu studiów (filologia rosyjska w Wileńskim Państwowym Instytucie Pedagogicznym) powróciła do Ludwinowskiej Szkoły Ośmioletniej jako nauczycielka. Oddała ulubionemu zawodowi bez mała czterdzieści lat. 
Stefania Dawydenko historię szkoły ludwinowskiej, jednej z najstarszych na Wileńszczyźnie – jak pisze – oraz edukacji okolicznych mieszkańców wiedzie od założonej w 1926 roku dwuklasowej polskiej szkółki parafialnej w Landwarowie, w której rolę elementarza pełniły książeczki do nabożeństwa. W latach 30. ubiegłego wieku do wojny istniało w Ludwinowie początkowe nauczanie w języku polskim w domach prywatnych: Antoniego Wysockiego, Franciszka Sabiny, Wincentego Sabiny, Józefa Stachowicza. W okresie zimowym uczono dzieci po polsku czytać, pisać, rachować. W takiej szkole uczył się brat autorki książki, Czesław. 
Po wojnie nauczała dzieci ludwinowskie w prywatnych domach Honorata Stulpina. Posyłali do niej na naukę swoje pociechy również mieszkańcy okolicznych wiosek: Waki Trockiej, Waki Murowanej, Gurali, Chazbijewiczów. W latach 1937-1948 czynna była w Ludwinowie czteroletnia szkoła polsko-litewska. Po 1939 roku nauczanie tu odbywało się (wprawdzie przez krótki okres) w języku litewskim, a w 1941 – po niemiecku. W 1948 roku wprowadzono tu naukę również w języku rosyjskim. 
"Od tego czasu, aż do 1959 r., była tu trójjęzyczna szkoła siedmioletnia, z początkowymi klasami litewskimi. Najliczniejsze były klasy polskie, najmniej liczne – litewskie (…) Od roku 1961 szkoła w Ludwinowie była ośmioletnia. W 2000 r. przyznano tej szkole status 10-letniej". 
Wiele ciekawych faktów, związanych z tematem szkoły i nauczania, znajdziemy w tej pracy. Na przykład taki: 
"W latach 50. średnie wykształcenie wśród mieszkańców Ludwinowa było zjawiskiem rzadkim. Moi rodzice płacili za naukę w szkole średniej siostry Ireny". W dowód swych słów autorka zamieszcza kopię kwitu opłaty w wysokości 75 rubli, wystawionego we wrześniu 1955 roku, za naukę Ireny Urbanowicz w Landwarowskiej Szkole Średniej.
Stefania Urbanowicz rozpoczęła naukę w ludwinowskiej szkole w roku 1953. Pisze: 
"To była szkoła nie polska i nie rosyjska. To była szkoła radziecka (...) Tego nie da się wykreślić, tak było przez wiele lat! (...) Całe szczęście, że w moim dzieciństwie, w mojej szkole byli różni nauczyciele. Oprócz pracy ideologicznej było wspaniałe życie szkolne. To z naszymi nauczycielami zwiedzaliśmy Wilno i Troki, urządzaliśmy wieczorki z zabawami, koncerty, czasem po prostu posiedzieliśmy przy ognisku, upiekliśmy kartofelki i porozmawialiśmy o życiu. 
Nisko schylam czoło przed tą maleńką wiejską szkółką (...) Każdy mógł być z niej dumny. Każdy pamięta swych nauczycieli, pamięta tych ludzi, z którymi dzielił szkolną ławkę i kawałek chleba na przerwie". 
Z wdzięcznej pamięci uczniów składa wieniec tym nauczycielom, których już dawno nie ma wśród żywych: Michałowi Sieniawskiemu (fizyk), Janinie Winckiewicz (matematyk), Idalii Żyłowskiej (nauczycielka biologii i chemii), Edwardowi Vaitkevičiusowi (nauczyciel historii, muzyki i wychowania fizycznego), Janinie Binkulienė (nauczycielka języka niemieckiego), Janinie Czeszli (nauczycielka klas początkowych), Marii Skarulienė (nauczycielka geografii), Czesławie Szytel (nauczycielka języka polskiego i klas początkowych). Jak również wymienia nauczycieli z młodszego pokolenia, z którymi przyszło jej pracować. Zamieszcza listę wszystkich pracowników szkoły z lat 1945-2005 w porządku alfabetycznym, w końcu wyliczanki przepraszając serdecznie tych, którzy być może na niej się nie znaleźli, usprawiedliwiając się, iż "pamięć mi was ukradła". 
* * * 
Dawna wieś uliczna jest dziś jedną z wielu stołecznych dzielnic, należy do starostwa ponarskiego. Wieś Ludwinowo stała się ulicą Ludwinowską. Podobno jej długość wynosi kilometr i 800 metrów. Od czasu dzieciństwa Stefanii Urbanowicz czas wniósł tu pewne zmiany, chociaż – jak mówi – nie są one tak bardzo znaczne. Zginęły płoty z chrustu, brukowaną ulicę z 1930 roku pokryto asfaltem, a z dawnego klubu pozostał tylko fundament...
Tym niemniej przyznać należy, że pewne zmiany aż nadto rzucają się w oczy: wyrosły nowe eleganckie domy z ładnie zagospodarowanymi ogródkami wokół, które utworzyły nową ulicę Cieniową (Šešėlių). Jest na miejscu sklep, fryzjer. Mieści się tu prywatne przedsiębiorstwo meblarskie, prowadzone przez Józefa Wiszniewskiego i Eryka Wołosewicza, wiele innych spółek i firm…
"Od setek lat było i będzie Ludwinowo. Żyje, rozrasta się! Chociaż mieszkańcy są inni (...) Na pewno więcej młodych (...) Mam nadzieję, że mają czas, by zobaczyć, jakie wspaniałe krajobrazy widać z Łysej Góry, jaka piękna nasza rzeka Waka przed świtem albo przed zachodem słońca; że mają czas posłuchać, jak szaleją słowiki na wiosnę w krzakach Maławicy. Wierzę, że Ludwinowo będzie dla nich ukochaną ziemią, małą ojczyzną. 
Wszyscy jesteśmy skądś. Skądś, gdzie są nasze korzenie, nasza ziemia, nasze środowisko. My – z Ludwinowa (...) Tu na cmentarzach (...) są groby naszych dziadów i pradziadów. Jesteśmy tutejsi. Nie musimy odwiedzać grobów rodzinnych gdzieś. Tu nasza ojcowizna i nasz ojcowski dom (...) Nasi przodkowie nic nie zabrali ze sobą. Zostawili nam (...) wspaniałe krajobrazy nad rzeką Waką, swoje modlitwy i pieśni, tradycje i obyczaje. A nam, żyjącym, pozostaje tylko jedno – zdążyć to przekazać potomnym, pamiętać i chronić, czcić i przedłużać". 
Książka Stefanii Dawydenko "Moje Ludwinowo. Znane i nieznane", oprócz wymienionych powyżej rozdziałów tematycznych, opowiada również o okolicach tej miejscowości: Wace Trockiej, Wace Murowanej, Chazbijewiczach, Ponarach, Guralach. Jest ilustrowana zdjęciami z ubiegłego stulecia, jak też współczesnymi. Uważam, że zaciekawić może nie tylko osoby, mające jakiekolwiek powiązania z tą miejscowością. Również wszystkich, kogo obchodzi nasza wspólna na Wileńszczyźnie przeszłość. 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Stanisław Moniuszko w Wilnie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie