Nawiązał do przedwojennych mistrzów

drukuj
Opracował Henryk Mażul, 15.04.2019

2019 – rokiem stulecia Polskiego Komitetu Olimpijskiego

"Batory" pruł fale Bałtyku i był coraz bliżej Gdyni, gdzie na Dworcu Morskim czekały tysiące ludzi. Po pokładzie przechadzali się powracający z igrzysk polscy olimpijczycy. Gdy statek zacumował, takiego krzyku radości Gdynia jeszcze nie słyszała. A potem nieustające "Sto lat" i długa wędrówka na rękach ludzi do oczekujących samochodów.

Był upalny początek sierpnia 1952 roku, a od tamtego finału, po którym na piersi Zygmunta Chychły zawisł zdobyty w Helsinkach jedyny polski złoty medal, minęło zaledwie parę dni. Jeszcze ciągle wracał myślami i do tego szczęśliwego ringu w olimpijskiej Messuhali, i do uroczej, rozciągniętej nad spokojnym jeziorem olimpijskiej wioski Otaniemi. Tam przecież przeżył najpiękniejsze dni swojej bokserskiej kariery. 
Drogę ku najwyższemu stopniowi podium rozpoczął od twardego Belga Pierre’a Woutersa – mistrza walki w zwarciu. Znał go z mistrzostw Europy i wiedział, co robić: zwód i kontra, zwód i kontra, aż do skutku. To był koncert Polaka i Finowie pracowicie zaczęli uczyć się wymowy trudnego polskiego nazwiska. Chychła – nie, to zbyt oporne, raczej Sziszla – i tak już zostało.
Następny rywal – Meksykanin Jose Luis Davalos Noriega – nie sprzedał tanio swej skóry, przez co polskiemu mistrzowi szermierki na pięści nie udało się zaoszczędzić choć odrobiny sił na szalenie trudny i frapujący pojedynek ćwierćfinałowy z broniącym tytułu olimpijskiego czempiona sprzed czterech lat z Londynu Słowakiem Juliusem Tormą. To był słynny bokser, mistrz tricków i sztuczek. Czarodziej ringu, hipnotyzujący, a potem nokautujący swych przeciwników. 
Chychła wiedział, że wygrana z nim będzie stanowiła klucz do złotego medalu i wspólnie z "Papciem" Feliksem Stammem opracowali specjalny plan taktyczny. Nie darmo nosił przecież przydomek "twardego Kaszuba" i nie zamierzał poddać się tym wszystkim czarom i hipnozom. Tak też zrobił. Nie patrzał w oczy Tormy, nie zauważał jego nisko opuszczonych lub wysoko podniesionych rąk – wykonywał po prostu swoją robotę: bił całe serie czystych ciosów, w porę odskakiwał i u dwóch sędziów wygrał rekordowo wysoko – 60:52 i 60:54. Tylko ten trzeci był jedynym człowiekiem, którego udało się Tormie zahipnotyzować i który wypunktował zwycięstwo Słowaka – 60:59. Nic więc dziwnego, że za karę odsunięto go od sędziowania.
W półfinale znów ciężka, ale zwycięska przeprawa z bardzo niewygodnym Niemcem Güntherem Heidemannem. I wreszcie ten najważniejszy finałowy pojedynek z potężnie umięśnionym, prącym niczym czołg do przodu, ale takoż wybornym technikiem – reprezentantem Związku Radzieckiego – Siergiejem Szczerbakowem. Już raz z nim przegrał, ale i wygrał – w dodatku w Moskwie; byli więc na remis. Spokojny i zimny jak głaz Chychła wiedział, że o powodzeniu zadecyduje głowa, a dopiero potem – pięści… Celne kontry spadają co rusz na głowę rozpędzonego Rosjanina i nieskory do pochwał Stamm mruczy w przerwie zadowolony: "Tylko tak dalej, Zygmunt, tylko tak dalej". 
Druga runda jednak bardziej wyrównana, nie sposób bowiem ciągle uskakiwać – trzeba również podejmować wymiany w półdystansie. Chychła za tym nie przepadał, choć też umiał to robić bezbłędnie – wszak był najbardziej wszechstronnym polskim pięściarzem. Wreszcie – decydująca trzecia runda. Jeszcze przez półtorej minuty rozważnie powstrzymuje i kontruje coraz wolniejszego Siergieja, który zupełnie opada z sił i niemal staje w ringu. Zygmunt lepiej rozłożył siły, teraz on przechodzi do falowych ataków i w końcówce daje popis wspaniałego, technicznego, ale też skutecznego boksu. Szczerbakow kończy walkę na uginających się nogach, a z głośników, po sprawdzeniu kart sędziowskich, padają spokojne słowa fińskiego spikera: "Sziszla, Puola".
W ten to sposób na Igrzyskach Olimpijskich po dwudziestoletniej przerwie od zdobycia tytułu mistrzowskiego przez Janusza Kusocińskiego zabrzmiał Mazurek Dąbrowskiego. Był to jedyny polski złoty medal w Helsinkach, a zarazem pierwszy złoty medal w historii polskiego boksu. Następne będą dopiero w latach 60. i 70. Zygmunt Chychła otwiera więc panteon siedmiu wspaniałych polskich pięściarzy – olimpijskich triumfatorów. Po nim byli: Kazimierz Paździor, Jerzy Grudzień, Jerzy Kulej (dwukrotnie), Marian Kasprzyk, Jan Szczepański i Jerzy Rybicki…
Zwany "twardym Kaszubą" późniejszy mistrz olimpijski urodził się 5 listopada 1926 roku w Gdańsku. Jak sam mówił, miłość do boksu odziedziczył po ojcu, który zbudzony o północy potrafił wyrecytować bez zająknięcia nazwiska, stoczone walki, wagę i wiek ówczesnych mistrzów pięściarstwa. Boks, podobnie jak zapasy, należał w przedwojennym Gdańsku do najpopularniejszych dyscyplin sportu, które przyciągały na widownię tysiące kibiców. Ojciec małego Zygmunta zaliczał się właśnie do tego grona, a po powrocie z pojedynków pięściarskich długo opowiadał o nich synowi.
Start małego Zygi do wielkiej przygody bokserskiej był fatalny. Podczas wakacji w 1933 roku w Tucholi żywe jak iskra siedmioletnie pacholę poprzez głupią ciekawość straciło w sieczkarni palec wskazujący lewej ręki, ale po dwóch latach spełniło się jego marzenie – na dziewiąte urodziny ojciec chrzestny podarował mu dwie pary nowiutkich rękawic bokserskich. Odtąd woźny polskiej szkoły powszechnej przy ulicy Łąkowej w Gdańsku pan Józef Chychła mógł trochę odetchnąć – syna do reszty pochłonęły bowiem bokserskie zabawy. "Gdy ojciec uroczyście zawiązywał mi rękawice, poczułem nagle w małych chłopięcych piąstkach siłę tytana. Oczami wyobraźni widziałem, jak nokautuję największych mistrzów" – wspominał po latach.
Pierwszą walkę, nie licząc tych podwórkowych, w nowych rękawicach stoczył z przyjacielem na strychu, wśród rozwieszonego prania, z którego zresztą samozwańczy bokserzy skręcili "liny" i utworzyli coś na kształt ringu. Później walczyli już na ringu prawdziwym, w małej sali gimnastycznej należącej do kolei. Włamywali się tam po lekcjach, rozgrywali zakonspirowane turnieje, mając za gong jakieś stare blaszane naczynie owinięte szalikiem, by nie przyciągać niczyjej uwagi. Ostatnie lata przed wojną – to już lekcje prawdziwego boksu u trenera Brunona Karnatha w "Gedanii" – najstarszym polskim klubie w Wolnym Mieście Gdańsku i nadprogramowe walki juniorka, który zachwycał widownię wrodzonym instynktem ringowym.
Ten chudziutki dwunastolatek z opadającymi ciągle ramiączkami gimnastycznej koszulki z miejsca stał się ulubieńcem kibiców. Trenerzy i działacze byli zgodni: "To wielki talent, którego nie wolno zmarnować – powtarzali – ma zadatki na wielkiego mistrza i olimpijczyka". Przepowiednie fachowców spełniły się co do joty po czternastu latach, w tym – po ponad siedmiu latach od zakończenia II wojny światowej, której tragiczny dla Polski początek miał miejsce właśnie w Gdańsku.
Póki w Polsce obowiązywała komunistyczna propaganda, okres tej pożogi stanowił w życiorysie pierwszego powojennego mistrza olimpijskiego "białą plamę". Już 3 września 1939 roku do mieszkania Józefa Chychły wtargnęli hitlerowcy. Ojca dotkliwie pobili, a brata Jana zabrali do Victoriaschule, gdzie przetrzymywano Polaków. Później 17-letni Janek przez Grenzdorf i Stutthof trafił do karnych oddziałów pracy na froncie wschodnim. W rodzinne strony już nie wrócił. W 1944 roku zmarł na tyfus. 
Pod koniec wojny Zygmunt Chychła, jak wielu Polaków z anektowanych przez Rzeszę terenów, został wcielony do Wehrmachtu i wysłany na front zachodni. Przy pierwszej okazji uciekł jednak do francuskiego ruchu oporu, a po wyzwoleniu Francji przeniósł się do Włoch i wstąpił do II Korpusu. U generała Władysława Andersa służył do 1946 roku, trenując już i boksując, zdobywając nawet dwukrotnie mistrzostwo korpusu w wadze lekkiej.
Po powrocie do Gdańska zaciągnął się oczywiście do swej starej "Gedanii". W jej barwach pod okiem trenera Brunona Karnatha występować będzie do końca swej krótkiej, ale jakże bogatej i błyskotliwej kariery. Również wynikającej z możliwości bronienia barw biało-czerwonych, gdyż do reprezentacji Polski, prowadzonej przez słynnego "Papcio" Feliksa Stamma, trafił w roku 1947, debiutując w zwycięskiej walce przeciwko Szwecji. 
Rok później wystartował w mistrzostwach Starego Kontynentu i w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, a w obu imprezach zdołał się przebić do ćwierćfinału. To właśnie w tej fazie turnieju olimpijskiego w Londynie w 1948 roku z późniejszym medalistą Włochem Alessandro d’Ottavio przegrał swą ostatnią walkę. W ciągu następnych pięciu lat, aż do pożegnania ringu, Chychła nie uległ nikomu. Również na "własnym podwórzu", czego potwierdzeniem cztery tytuły indywidualnego mistrza Polski (1948, 1949, 1950 i 1952) oraz ten drużynowy, zdobyty w 1949 roku wraz z "Gedanią".
Problemy zdrowotne, które dały znać o sobie już po powrocie z Helsinek, zostały jednak zbagatelizowane przez lekarzy poddanych presji decydentów, żądnych dalszych sukcesów. Na rewii najlepszych bokserów europejskich w Mediolanie w 1951 roku mimo nienajlepszego samopoczucia Zygmunt Chychła nie dał rywalom szans. W walce o "złoto" Austriak Hans Kohlegger przez dwie rundy jakoś dotrzymywał kroku Polakowi, ale w trzeciej na ringu był już tylko jeden znakomity pięściarz. Dwukrotnie liczony rywal dokończył walkę na pół zamroczony i nie bardzo wiedział, gdzie jest narożnik.
Początek lat 50. ubiegłego wieku był szczytem komunistycznej propagandy i serwilizmu wobec Związku Radzieckiego. Partyjni decydenci na każdym kroku kazali brać przykład ze sportowców tego kraju. W październiku 1949 roku Śląski Okręgowy Związek Piłki Nożnej zgłosił wszystkich piłkarzy, trenerów i działaczy do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. "Przystępując do TPPR, chcemy zamanifestować swą jedność ze sportowcami narodów radzieckich, podkreślając, że przyjaźń sportowców stanowi ważne ogniwo łączące jeszcze bardziej Polskę ze Związkiem Radzieckim" – napisano w jednogłośnie przyjętej rezolucji.
Słynni sportowcy, tacy jak Chychła, byli bezlitośnie wykorzystywani w politycznej agitacji. W 1951 roku reprezentacja Polski jeszcze nie zdążyła wrócić z mistrzostw Europy w Mediolanie, a na pierwszej stronie "Przeglądu Sportowego" złoty medalista Chychła popierał apel prosowieckiej Światowej Rady Pokoju, wzywający do zakazu używania i rozprzestrzeniania broni atomowej. 
Jerzy Zmarzlik w książce "Bij mistrza" wspominał: "Najgorsze było to, że nie wiedział o tym nic ani Zygmunt, ani nikt z ekipy. Chychła był raczej milczkiem, a tu taka tyrada w podniosłym nastroju. Po powrocie do Warszawy dowiedziałem się, że materiał był gotowy w Polskiej Agencji Prasowej jeszcze przed rozpoczęciem turnieju i zostałby przypisany każdemu polskiemu pięściarzowi, który znalazłby się na najwyższym stopniu podium w mistrzostwach Europy".
Radość z dorzuconego do olimpijskiego pierwszego "złota" w mistrzostwach Europy wyraźnie tonowały kłopoty ze zdrowiem. Chychła czuł bowiem dziwne osłabienie i zniechęcenie, był ospały i senny. Tłumaczono to przesytem boksu, tym bardziej, że pobieżne badania lekarskie niczego nie wykazały. Podjął więc jeszcze raz ciężki trening, szlifując w nadmorskim Cetniewie formę na kolejne, jakże ważne, bo przecież przewidziane w Warszawie mistrzostwa Starego Kontynentu-1953.
Gospodarze turnieju zrobili w nich nie lada furorę. Aż pięć razy w hali stołecznej "Gwardii" rozlegał się Mazurek Dąbrowskiego. Ostatni, po sukcesach Henryka Kukiera, Zenona Stefaniuka, Józefa Kruży i Leszka Drogosza, zagrano właśnie dla Zygmunta Chychły. 
Ten w drodze do swojego drugiego europejskiego prymatu pobił najpierw Włocha Ruggeri, potem starego rywala – Niemca Günthera Heidemanna i w półfinale późniejszego mistrza olimpijskiego w Melbourne, znakomitego Rumuna Nicolae Lincę. Były to zdecydowane i jednogłośne zwycięstwa. W finale czekał już Siergiej Szczerbakow, żądny rewanżu za Helsinki, chcący koniecznie wyrównać bilans ich bezpośrednich potyczek. Nic z tego. Walka była, co prawda, niezwykle zacięta i wyrównana, ale zasłużone zwycięstwo odniósł lepszy Polak.
Po ciężkim warszawskim turnieju stan zdrowia złotego medalisty zdecydowanie się pogorszył. Tym razem pięściarz czuł wyraźnie, że jest chory. Dokładne badania kliniczne nie pozostawiły żadnych wątpliwości: gruźlica. Szpital i sanatoria pomogły wprawdzie – wielki bokser wyzdrowiał, ale na ring już nie wrócił. Niezrównany stylista, perfekcyjny technik i chyba najwszechstronniejszy w historii polski bokser, znakomity zarówno w ataku, jak też w obronie, umiejący dosłownie wszystko ledwie 28-latek podjął decyzję o zakończeniu kariery. Znaczonej 263 stoczonymi walkami, z których 241 wygrał, 10 zremisował i 12 przegrał. O szacunku, jakim darzyli go kibice, jakże wymownie świadczą zwycięstwa w roku 1951 i 1952 w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" na najlepszego sportowca Polski.
Z boksem jednak się nie rozstał. Przez wiele lat, jako instruktor i trener, szkolił młodzież w Gdańsku, Lęborku i Gdyni, pracując równocześnie w gdańskiej DOKP. Równolegle prowadził upartą walkę o zezwolenie na wyjazd całej rodziny do Federalnych Niemiec. Sprawa była prosta. Chychła zaraz po wojnie poślubił uciekinierkę z Królewca – stuprocentową Niemkę, która urodziła mu trzech synów, a całe życie niezłomnie dążyła do połączenia ze swą rodziną w Niemczech. 
Zygmunt przystał na to, choć doskonale wiedział, na co się decyduje. Ówcześni partyjni dygnitarze nawet słyszeć nie chcieli o wyjeździe i zmianie obywatelstwa takiej chluby polskiego sportu, choć nie kiwnęli palcem w udzielaniu pomocy dla znajdującej się w ciężkich warunkach materialnych rodziny. W końcu jednak musieli ustąpić. Po wieloletnich perturbacjach z otrzymanym paszportem w roku 1972, kiedy synowie ukończyli polskie szkoły, Chychłowie wyjechali na stałe do Hamburga. Tu też, po pobycie ostatnimi laty w Domu Seniora, 26 września 2009 roku wielki mistrz szermierki na pięści zmarł.
W 2003 roku radni Gdańska potaknęli przyznaniu zdobywcy pierwszego po wojnie złotego medalu olimpijskiego dla Polski tytułu Honorowego Obywatela Miasta.
 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Stanisław Moniuszko w Wilnie
Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie