Tam wyrastały nam skrzydła

drukuj
Władysława Orszewska-Kursevičienė, absolwentka roku 1960, 13.06.2018
Popis zespołu wokalnego z udziałem autorki

Przed I zjazdem absolwentów polskich grup Wileńskiej Szkoły Pedagogicznej

W dzieciństwie zawsze marzyłam o tym, by zostać nauczycielką i uczyć dzieci. Te moje marzenia podsycał starszy o osiem lat brat Edward, który od razu po wojnie skończył polską szkołę początkową w Antonajciach, gdzie dzieci uczył jakiś profesor Uniwersytetu Stefana Batorego, skrywający się na wsi od wywózki na Syberię. Otóż człowiek ten dał dzieciom tyle, ile nie otrzymały po wojnie inne, których uczyli nauczyciele bez żadnego pedagogicznego przygotowania.
Skończyłam tę samą szkołę w Antonajciach, z tą wszak różnicą, że tam już była litewska placówka oświatowa, a uczyła nas niejaka Gienė Saulevičiūtė, która sama widocznie nie miała żadnego wykształcenia. O czym wnioskuję z tego, że na lekcjach tylko czytaliśmy, przepisywaliśmy teksty i rachowaliśmy, tj. dodawaliśmy i odejmowaliśmy, nie mając wszak pojęcia o tabliczce mnożenia. Jeżeli nauczycielka nawet coś tłumaczyła, nic z tego nie rozumieliśmy, ponieważ czyniła to po litewsku. 
Tak skończyłam trzy klasy. Wtedy otrzymaliśmy nową nauczycielkę – Czesławę Żylińską, teraz już była szkoła polska. Nowa pani zaczęła nas uczyć nie tylko czytać, ale i opowiadać, nie tylko dodawać i odejmować, ale też rozwiązywać zadania. Wiadomo, że i tabliczkę mnożenia musieliśmy zapamiętać, choć nie wszystkim to się udawało. Niestety, nauczycielka ta takoż nie miała pedagogicznego wykształcenia. Po kilku latach bowiem, kiedy już się uczyłam w Trockiej Szkole Pedagogicznej, widziałam ją przyjeżdżającą składać egzaminy.
Skończyłam cztery klasy i poszłam do piątej do Borskun. Tam skład kadry pedagogicznej też nie był lepszy. Sam dyrektor bowiem miał skończoną ledwie siedmiolatkę. Matematykę wykładał człowiek, który nie mógł rozwiązać elementarnego zadania. Tylko jedna nauczycielka – Zyta Bukiel była po dwuletnich studiach pedagogicznych – w Instytucie Nauczycielskim w Nowej Wilejce skończyła polonistykę. To była wspaniała pani, dzięki której napisałam pierwszy wierszyczek. Kiedy byliśmy już w klasie siódmej, do naszej szkoły przyszła jej siostra – szesnastoletnia Anna Bukiel, która wiosną zdała maturę, a teraz zaczęła nam wykładać matematykę i chemię. W matematyce chyba sama była biegła, więc też nam przekazywała wiedzę. Niezgorzej widać, gdyż później w szkole pedagogicznej z przedmiotem tym nie miałam żadnego kłopotu. 
W 1956 roku skończyłam siedem klas na celująco – jak wówczas się mówiło – na wszystkie piątki. Z takimi wynikami mogłam bez egzaminów wstępnych dostać się do Trockiej Szkoły Pedagogicznej. Należało tylko sprawdzić słuch muzyczny.
W owym czasie (mam na względzie początek lat pięćdziesiątych) nie uczyliśmy się muzyki, nie było lekcji robót ręcznych. O jakiejś tam gamie usłyszałam od swojej młodszej siostry, ponieważ u nich już były lekcje muzyki.
Kuzynka Stasia Michmiel, która też trochę się uczyła w Trokach, zawiozła mnie na ten egzamin. Od siostry umiałam śpiewać gamę, a że muzykalność nie była mi obca, szczęśliwie wstąpiłam na naukę. 
Trocka Szkoła Pedagogiczna miała niewielką bursę, zajętą jednak przez uczniów starszych grup, więc wypadło wynająć jakieś mieszkanie. Z koleżanką Marysią Kamilewiczówną od razu znalazłyśmy takowe na rogatce. Ludzie byli wówczas biedni, więc kwaterowali uczniów. Nasza gospodyni – pani Sokolińska miała jeden pokój, ale przyjęła aż trzy dziewczyny – do nas dołączyła Marysia Kozłowska. Wkrótce Marysia Kamilewiczówna dostała jakoś miejsce w bursie, ja wraz z Kozłowską zostałyśmy na miejscu.
Na pierwszy kurs przyjęto około 70 osób, wszystkie podzielono na dwie grupy – Ia i Ib. Trafiłam do grupy Ib. Było nas 33. Siedmiu, podobnie jak ja, dostało się bez egzaminów wstępnych, tj. skończyło siedmiolatkę na celująco. Wkrótce się okazało, że oprócz mnie i jeszcze jednej panienki, ci "celujący" nie mieli po temu żadnych podstaw. Nie potrafili pisać bez błędów, a o algebrze nie mieli zielonego pojęcia. Widocznie zaraz po wojnie na Wileńszczyźnie, jak i w całej Litwie, dawał znać o sobie dotkliwy brak kadry pedagogicznej. Przecież większość inteligencji zginęła z rąk okupantów albo zmuszona została wyjechać na stałe do Polski. Co zresztą dotkliwie przerzedziło nasze szeregi. Tak zwana repatriacja młodych wraz z rodzicami w znacznym stopniu spowodowała, że w roku 1960 naukę w naszej grupie ukończyły tylko 22 osoby.
Wracając do nauki w szkole pedagogicznej, dodam, że większość uczniów naszego kursu Ib miała po czternaście lat (rocznik 1942), aczkolwiek było też niemało młodzieży bardziej dorosłej. Za najstarszego uchodził Ryszard Skinder, urodzony w 1937 roku. Niektórzy liczyli po lat 16-17. Wiadomo, że różnica wieku, to też różnica poglądu na życie. My, czternastolatki, wszystkie z warkoczami ułożonymi "w koszyczek", z wpiętymi w nie kolorowymi wstążkami. Kilka starszych dziewcząt zdobiły ondulacje. Sukienki perkalowe, w zimie – flanelowe, sweterki z domowej wełny. Na nogach – byle pantofelki, z nastaniem mrozów chodziłyśmy w wojłokach. Chłopcy także byli nie lepiej ubrani. Wszyscy żyliśmy biednie, więc z tego powodu żadnych przykrości nie odczuwaliśmy. Poprawa bytu przyjdzie dopiero po latach.
Dobrze zapamiętałam, jak to najpierw wszystkich nas zapisano do rozmaitych organizacji: do związku zawodowego, do DOSAAF-u, kto nie był komsomolcem – do komsomołu, do różnych kółek. Posłusznie składaliśmy podania, stając się członkami tych najprzeróżniejszych tworów. 
Osobiście od razu zostałam zaliczona do chóru i do zespołu wokalnego dziewcząt. Zgłosiłam się do kółka literackiego, do sekcji ping-pongu, a wiosną – nawet do kółka wioślarskiego. Chciałam sprawdzić się we wszystkim, niestety, moje możliwości i chęci były różne. Na pierwszym roku nauki regularnie uczestniczyłam w próbach chóru, o zajęciach w innych kółkach jakoś nie pamiętam.
Szkoła pedagogiczna bardzo się różniła od zwykłych szkół ogólnokształcących. Pracowali tutaj nauczyciele wykształceni, erudyci. Co prawda, większość z nich była Litwinami, wykładającymi po wojnie w litewskiej Trockiej Szkole Pedagogicznej, którą na początku lat pięćdziesiątych przekształcono w polską. Nauczało też kilku Polaków, było kilku Rosjan… 
Koleżanki z klasy prosiły, żebym im wytłumaczyła teorię literatury rosyjskiej. Teraz myślę: dlaczego? Czy naprawdę nie rozumiały, czy się nie wgłębiały? Bardzo podobały mi się lekcje historii, którą w Trokach wykładał nauczyciel J. Byczkowski. Fascynowałam się literaturą. Wszystkie przedmioty dawały się łatwo, oprócz wychowania fizycznego Zbliżał się koniec pierwszego semestru, a ja miałam najlepsze stopnie w naszej grupie. 
Właśnie pod koniec 1956 roku szkoła organizowała prymusom wycieczkę do Leningradu. Z każdej grupy miał jechać najlepszy uczeń. Pewnego dnia na lekcję wychowawczą przyszła nasza opiekunka  Alfreda Stefanowicz i zadała takie pytanie:
– Kto jest najlepszym uczniem w klasie? Kto najwięcej pomaga innym?
Wszyscy zgodnie krzyknęli:
– Władzia!..
– Więc Władzia i pojedzie do Leningradu…
Trafić tam chcieli wszyscy, więc niektórzy byli z tego bardzo niezadowoleni, zaczęły się różne zaczepki. Ale słowo wychowawczyni wzięło górę.
Do miasta nad Newą wyjechaliśmy pociągiem w czasie Bożego Narodzenia. Towarzyszyła nam zastępczyni dyrektora N. Szawejko. Podróż sfinansowała szkoła. To była moja pierwsza większa wyprawa. Po powrocie zorganizowano piękny wieczór wspomnień: każda z nas opowiadała o czymś innym. Ja, jako najmłodsza i najmniejsza uczestniczka, otrzymałam zadanie opowiedzieć o niedawno uruchomionym leningradzkim metrze. Dla mnie – wiejskiej nastolatki – wojaż ów był czymś wręcz bajecznym.
Z trockiego okresu dobrze zapamiętałam wieczory muzyki, które odbywały się raz na miesiąc. Szkoła miała zawartą umowę z Filharmonią Wileńską, odwiedzali więc nas wybitni ówcześni litewscy śpiewacy operowi, opowiadali o różnych stylach muzycznych, o kompozytorach, wykonywali ich utwory. Każdy taki występ był świętem. Owszem, wstęp był płatny, choć tylko po rublu (na pierwszym roku stypendium wynosiło 140 rubli, na drugim – 160, na trzecim – 180, a na czwartym – 200 rubli).
Wiosną 1957 gruchnęła wiadomość, że naszą szkołę przenoszą do Nowej Wilejki. Niektórym zmiana lokalizacji była na rękę, niektórym – nie, ponieważ uczniowie pochodzili z całej Wileńszczyzny. Przyjęłam tę wiadomość raczej spokojnie, przecież teraz będę miała bliżej do domu (pochodzę z rejonu szyrwinckiego, parafia Mejszagoła – przedwojenna Polska).
Jako że wkrótce Nowa Wilejka weszła w skład stolicy Litwy, nasza placówka oświatowa otrzymała nazwę Wileńska Szkoła Pedagogiczna.
Ponieważ nowa szkoła żadnej bursy nie miała, od razu zaczęłyśmy poszukiwać mieszkania, znów z Marysią Kamilewiczówną i Teresą Tomaszunówną – jako że wszystkie byłyśmy z tej samej miejscowości. Takie lokum znalazłyśmy przy ulicy Olchowej, przy samym kościele, niedaleko nowego miejsca nauki. 1 września jednak dowiedziałyśmy się, że będziemy mieszkać całą piątką, ponieważ gospodyni zakwaterowała jeszcze dwie dziewczynki z Ejszyszek: Benię Krupowiesówną z IIb i Hankę z IIa kursu.
Zaczął się nowy 1957/1958 rok szkolny. Część naszych byłych nauczycieli pozostała w Trokach, ponieważ otrzymali pracę w nowo założonej szkole-internacie. Inni przenieśli się do Wilejki lub do Wilna i stamtąd dojeżdżali do pracy. Wyszła za mąż i została poza Wilejką nasza wychowawczyni Alfreda Stefanowicz. Nie przyjechał też wykładowca języka litewskiego Kudaba (senior), matematyk (zapomniałam nazwisko), wykładowca muzyki Eimanavičius i inni.
Los z Wilejką zechcieli jednak powiązać: psycholog Kęstutis Kudaba (syn), Kudabienie (matka), Henryk Moroz, Byczkowscy, Mozyrowie, Kirpicznikowa, M. Piotrowicz, Aldona Pelešinienė.
Pojawili się nowi nauczyciele, kto w 1957, kto – nieco później. Jedni byli najlepszymi naszymi doradcami, co zakładało przyjacielskie stosunki. Innych unikaliśmy, ponieważ, jak nam wówczas wyglądało, byli bardziej surowi, trzymali się dystansu. Jeżeli otrzymywaliśmy kiedyś dwóje, czyli stopień niedostateczny, winiliśmy za to nauczyciela a nie siebie samych. 
Wychowawcą naszej grupy został Kęstutis Kudaba. Był to spokojny i bardzo demokratyczny wychowawca, chociaż młodzieży zapewne wyszłoby na lepsze, gdyby opiekun był autokratą. Lubiliśmy go, choć wcale nie braliśmy do głowy czynionych przezeń uwag. Po roku Kudaba wrócił do Trok, gdzie został kierownikiem wydziału oświaty. Zostaliśmy bez wychowawcy. 
Jesienią 1959 roku byliśmy zawiezieni pod Poniewież na wykopki buraków cukrowych. Jechała z nami wykładowczyni pedagogiki Aldona Pelešinienė. Była to bardzo miła i wyrozumiała pani, więc poprosiliśmy, by wzięła nas pod swe "skrzydło". Zgodziła się i opiekowała się nami do końca nauki.
Język polski i literaturę wykładał Wacław Mozyro, prowadzący ponadto kółko literackie, do którego należałam. Jednoczyło ono 26 członków, wśród których byli m.in.: E. Skórko, M. Szłuiński, A. Kodź, M. Wojszwiłło, Bartoszewicz, ja, czyli Władysława Orszewska… Niestety czas robi swoje, stąd pewna część nazwisk ulotniła się z mojej pamięci. Coś tam robiliśmy: pisaliśmy wiersze, omawialiśmy, były jakieś konkursy. O pracy naszego kółka literackiego 13 listopada 1957 roku w dzienniku Czerwony Sztandar pisał A. Zajączkowski. Oto kilka zdań ze wspomnianego artykułu: …U członków kółka literackiego wychowuje się zamiłowanie do literatury i poezji. Niektórzy z nich, m.in. t.t. Orszewska, Bartoszewicz, wyróżnili się w konkursie literackim. Ich wiersze zamieszczone zostały w gazecie ściennej "Student", a wiersz Mariana Szłuińskiego – w dzienniku "Czerwony Sztandar". Co to był za konkurs – nie pamiętam. Takie były nasze literackie początki.
Język rosyjski i literaturę początkowo wykładała Kirpicznikowa. Pamiętam, jak poprawiała naszą wymowę. Czytaliśmy bowiem tak, jak nauczono nas w wiejskich szkołach, nie mieliśmy pojęcia o twardych i miękkich spółgłoskach, nie umieliśmy analizować tekstu. Pani Kirpicznikowa była wyrozumiała, sprawiedliwa, nie miała ulubionych uczniów, a jeżeli już, to nigdy tego nie okazywała. Byliśmy już na trzecim kursie, uczyliśmy się radzieckiej literatury. Kiedy zgłębialiśmy twórczość Aleksandra Fadiejewa, nauczycielka wraz z nami zorganizowała piękny wieczór muzyczno-literacki "To się stało w Krasnodonie", który bardzo wszystkim się podobał. 
Dobrze zapamiętałam jedno zdarzenie, które mogło w tamtym czasie mieć dla mnie fatalne skutki. A było tak. Mieliśmy lekcję literatury rosyjskiej, tematycznie związaną z poematem Włodzimierza Majakowskiego Włodzimierz Iljicz Lenin. Większość naszej grupy tego utworu chyba nie przeczytała, więc wszyscy zgodnie krzyknęli, że nie zrozumieli, o czym tam mowa. Jak zwykle w takim przypadku, pani Kirpicznikowa wywołała mnie, żebym przeanalizowała ten poemat. Wiadomo, że wszystko zrozumiałam i przeanalizowałam "politycznie poprawnie", jak tego od nas potrzebowano. Wówczas nauczycielka orzekła:
– To co tu tak niezrozumiałe? Orszewska przecież pojęła wszystko.
– Zrozumiałam, ale poemat mi się nie podoba. A w ogóle, to Majakowski był głupi…
– Jak napiszesz lepiej od Majakowskiego, będziesz mogła go krytykować – podniosła głos nauczycielka.
Wówczas w całej klasie zrobił się hałas:
– Ona pisze i pisze lepiej od Majakowskiego!..
Nie wiem, czy wszyscy tak myśleli, ale podtrzymali mnie jednomyślnie. Nauczycielka o tym chyba nikomu nie powiedziała, ponieważ nie odczułam żadnych skutków.
Wielkich kłopotów dostarczał nam język litewski. Osobiście miałam ich być może trochę mniej niż inni, ponieważ trzy klasy pierwsze skończyłam po litewsku, ale innym to był orzech wręcz nie do zgryzienia. Jeszcze w Trokach język litewski wykładał Kudaba (senior). W Wilejce natomiast otrzymaliśmy młodą specjalistkę A. Mačkuvienė. Oj, jakież ona miała z nami kłopoty! O ile treść tekstów jako tako rozumieliśmy, pisownia dawała się z największą trudnością. O prawidłowej wymowie nie było nawet mowy: nie rozróżnialiśmy krótkich i długich samogłosek, nie mogliśmy prawidłowo wymawiać dwugłosek itd., itp. 
Wiosną na trzecim bądź czwartym kursie trzeba było zdawać egzamin pisemny z języka litewskiego – mieliśmy pisać dyktando. Większość na samą myśl o tym dostawała gęsiej skórki; za dwóję stypendium nie otrzymasz. Że jednak nie bywa sytuacji  bez wyjścia, postarali się starsi wiekiem chłopcy. 
Uczył się wówczas bardzo sympatyczny chłopak Feliks Tomaszun. Nie wiem, czy on sam, czy któryś inny otrzymał od młodziutkiej sekretarki treść tekstu, który drukowała dla wykładowczyni. W przededniu egzaminu Felek przyniósł ten tekst dla nas. Należało zapamiętać, jak trzeba prawidłowo napisać. Miałam pamięć wzrokową, więc wystarczyło parę razy przeczytać ten tekst. A inni może nawet porobili szpargałki. Egzamin zdali wszyscy, nawet ci robiący masę błędów. Wynikła awantura, grożono, że przyjdzie się zdawać po raz drugi, ale wkrótce wszystko ucichło.
Językiem obcym dla większości był niemiecki. Dokładnie nie pamiętam, kto na początku go wykładał, ale chyba w 1958 roku otrzymaliśmy młodą specjalistkę J. Želvienė, nauczającą do końca naszej nauki.
A teraz – o matematyce, która dawała się bynajmniej nie każdemu. Mieliśmy jednak wspaniałego nauczyciela – Henryka Moroza. Był wymagający, ale wyrozumiały, tłumaczył dopóty, dopóki każdy nie zrozumiał prawidła. Przychodził do klasy i bardzo często mówił: "Dzisiaj będziemy mieć "klasóweczkę". Niektórzy bali się jej niczym diabeł święconej wody. Jeżeli więc z wieczora wiedzieliśmy, że jutro zostanie zarządzona klasówka z matmy, klasa nigdy nie bywała w komplecie. 
Ponieważ szczęśliwie wszystko rozumiałam, nauczyciel wyzywał mnie do tablicy, kiedy wypadało pomóc słabszemu, a tych słabszych wołał do sprawdzianu prawie każdego dnia. Zaczynał lekcję i mówił:
– Do tablicy pójdzie brat Władysław…
Władysław wychodził i nie mógł rozwiązać zadania. Wówczas padało:
– Pomoże mu siostra Władysława…
Wychodziłam i razem rozwiązywaliśmy zadanie. A "brat" i "siostra" – to tylko nasze jednakie imiona.
Nauczyciel Moroz był wielkim erudytą. Można było doń zwracać się z różnymi pytaniami, na które otrzymywaliśmy wyczerpującą odpowiedź. Czasami nawet nadużywaliśmy jego zaufania, chcąc uniknąć tej znamienitej "klasóweczki". Razu pewnego na przykład, kiedy ktoś nie wykonał pracy domowej, zadał nauczycielowi pytanie: "Czy prawda, że z Księżyca na Ziemię spadła kobieta-olbrzym?". Nauczyciel przez całą lekcję tłumaczył, czy może być życie na Księżycu, co to jest kosmos itd. Lekcja dobiegła końca. Klasówka była odłożona. 
Moroz wykładał nam ponadto fizykę.
Moim najbardziej uwielbianym pedagogiem był nauczyciel historii Alfonsas Bielinis. W szkole pedagogicznej zaczął pracować chyba w 1957 bądź w 1958 roku, odkąd do Polski wyjechał Byczkowski. Ten wileński Litwin jeszcze w dwudziestych latach studiował historię na Uniwersytecie Stefana Batorego. Trzeba pamiętać, że wówczas uczyliśmy się dziejów ZSRR (a faktycznie – Rosji) i nieco historii Litwy (ideowo na tamte czasy poprawnej). 
A tu nowy nauczyciel uczy nas historii takiej, jaką sam studiował. Oficjalnie do dziennika klasowego zapisuje potrzebne tematy, a wtajemnicza w przeszłość Rzeczypospolitej Obojga Narodów. By zgłębić temat, zorganizował kilka wycieczek do Wilna, oprowadzał po wileńskiej Starówce, tłumaczył, jakie znaczenie dla grodu Giedymina miał ten lub inny znany na Litwie i w Polsce ród, pozostałe po nich budowle. Do kościołów nie zachodziliśmy, ponieważ mogło to źle się skończyć.
Pan Bielinis zorganizował wieczór legend wileńskich: polskich i litewskich. Ale przyszła wiosna, kończył się semestr i trzeba było zdawać egzamin. Jako że praktycznie historii ZSRR nie uczyliśmy się, nauczyciel podpowiedział, żebyśmy poprosili dyrektora, by pozwolił składać egzamin w niedzielę (by nikt postronny nie dowiedział się o tym i nie sprawdził naszej wiedzy), ponieważ wyjeżdżamy na wycieczkę. Tak też zrobiliśmy. Dyrektor, nie wgłębiając się zapewne w problem, pozwolił, ale kiedy stawiliśmy się o wyznaczonej porze, okazało się, że drzwi do sali były na kluczu. Siedzieliśmy więc na schodach i "zdawaliśmy" egzamin. 
Mineralogię i chemię wykładała J. Mozyrowa. To była bardzo dobra specjalistka, umiała zaciekawić uczniów swoim przedmiotem. Robiliśmy różne doświadczenia, rozwiązywaliśmy zadania chemiczne. Niektórym przedmiot ten dawał się z trudem, mnie zaś nie sprawiał żadnych kłopotów. Pani Mozyrowa pięknie grała na fortepianie i zawsze akompaniowała podczas koncertów.
W szkole pedagogicznej było wielu wykładowców muzyki i śpiewu. Historię muzyki wykładała Helena Čiurlionienė – bratowa Mikalojusa Konstantinasa Čiurlionisa. Każdy uczeń musiał uczyć się grać na jakimś instrumencie. Większość obierała mandoliny. Instrument bowiem trzeba było mieć własny, a mandolina chyba kosztowała najtaniej. Muzykę instrumentalną wykładał B. Lubošiavičius. To właśnie on zorganizował szkolną orkiestrę: chyba z dziesięć osób grało na mandolinach, jedna lub dwie – na skrzypcach, sam nauczyciel "wtórował" na akordeonie.
Prężnie działał chór dziewcząt, którym kierowała Aldona Pelešinienė. Wykonywaliśmy nawet arie operowe. Na przeglądach twórczości amatorskiej miasta Wilna nasz chór zajmował I-II miejsca.
Istniał także zespół wokalny dziewcząt pod kierownictwem nauczycielki A. Adukauskaitė oraz zespół taneczny.
Wiosną 1960 roku nasza szkoła została zaproszona do Litewskiej Telewizji. Koncert wszystkich zespołów, odbyty zdaje się w filharmonii, został nagrany i wyemitowany w telewizji. Każdego roku uczestniczyliśmy w świętach pieśni miasta, a w roku 1960 byliśmy nawet uczestnikami Republikańskiego Święta Pieśni, ale o tym później.
Nie brakło też lekcji wychowania fizycznego. W Wilnie tężyznę fizyczną kształtowała nauczycielka D. Šymaitienė. W naszej grupie najlepszą sportsmenką była zapewne Marysia Żurówna, nie brakło innych wysportowanych dziewcząt. Ja natomiast miotałam się między różnymi kółkami, nie mając do sportu żadnego talentu, jak też sił fizycznych. Wszystko koncentrowało się więc na kółku literackim, śpiewie i muzyce.
Co prawda, był jeszcze komsomoł. Na trzecim kursie zostałam wybrana na sekretarza organizacji komsomolskiej swojej grupy, ale że była to praca niekonkretna, nie podobała mi się. Po roku znów wypadało wybierać nowy komitet i sekretarza. Upieram się, że nie chcę, nie umiem, nie będę pracowała. Ale inni podobnie nie chcą. Wychowawczyni potrzebuje, żebym się zgodziła. 
I tu olśniła mnie genialna myśl. Udałam, że zgadzam się, tylko najpierw trzeba wybrać członków komitetu, którzy jednego ze swego grona obierali sekretarzem. O tym przemilczałam. Komitet został wybrany beze mnie, ponieważ wszyscy myśleli, że zostanę wodzirejem. Byłam z tego powodu strasznie zadowolona i rzekłam: "A teraz komitet niech wybiera sekretarza". Wówczas jednak nie pomyślałam, że podpiłowałam gałąź, na której siedzę.
Zbliżały się egzaminy państwowe. Szkoła dostała od rejonowych wydziałów oświaty zapotrzebowania na młodych specjalistów. Zatwierdzono porządek, w jakim absolwenci pójdą po skierowania. Dodać trzeba, że oprócz naszych dwu grup po siedmiolatce były jeszcze dwie grupy po szkole średniej, łącznie 90 osób. 
Za stołem siedziała komisja, która właśnie wydawała nam skierowania. Najpierw zachodził sekretarz organizacji komsomolskiej całej szkoły, potem przewodniczący ogólnoszkolnego związku zawodowego, jeszcze potem sekretarze każdej grupy, starostowie grup, ktoś tam jeszcze. Szłam chyba trzynasta z kolei, jako redaktorka ogólnoszkolnej gazetki "Zdrowie". Tego, że byłam jedną z najlepszych uczennic, nie uwzględniono. Wysnułam wniosek, że moja wiedza nikomu nie jest potrzebna, liczy się tylko nic nie znacząca praca społeczna. Wiadomo, że najlepsze miejsca zajęli ci pierwsi.
Nastał czas składania egzaminów państwowych. Teraz zrozumiałam tych, którzy umieli zabiegać o względy każdego nauczyciela, czego nie potrafiłam. Już na pierwszym egzaminie otrzymałam więc "czwórę" zamiast planowanej piątki. Przepadł czerwony dyplom, do którego byłam pretendentką numer 1. 
Egzaminy skończyły się w czerwcu, otrzymaliśmy dyplomy, ale bez pieczęci. Byliśmy przecież uczestnikami Republikańskiego Święta Pieśni. Kierownictwo dobrze rozumiało, iż możemy wymigiwać się udziału. Nasze dyplomy zatwierdzono więc dopiero po święcie.
Rozjechaliśmy się po całej Wileńszczyźnie. Zakotwiczyłam się w ówczesnym rejonie Jewie. Pracę otrzymałam w Dowgirdziskiej Szkole Siedmioletniej. Dwa lata pracowałam z polskimi klasami początkowymi, później wykładałam język rosyjski. W roku 1961 wstąpiłam na wydział korespondencyjny do Wileńskiego Instytutu Pedagogicznego. Początkowo studiowałam polonistykę, później przeszłam na język rosyjski. 42 lata przepracowałam w tej samej Dowgirdziskiej Szkole: siedmioletniej, ośmioletniej, później dziewięcioklasowej. 
Dodać trzeba, że Dowgirdziszki znajdują się na przedwojennym polsko-litewskim pograniczu, ale po stronie litewskiej. Ludzie w większości są Litwinami. W 1968 roku klasy polskie zostały zlikwidowane. Poczynając rokiem 1969, aż na 33 lata przejęłam "ster" dyrektorski. Na zasłużony wypoczynek wyszłam w 2012 roku, kiedy "kuźnię" wiedzy w Dowgirdziszkach przekształcono w początkową.
Dzisiaj jestem na emeryturze, mam swoje hobby: zajmuję się twórczością literacką. I po polsku, i po litewsku piszę wiersze, humoreski, wspomnienia. Mam wydane cztery książki autorskie, moje utwory znalazły się w siedemnastu almanachach literackich, w kilku pomniejszych książeczkach. Jestem członkiem dwóch klubów literackich, należę do Związku Niezależnych Pisarzy Litwy.
Na zakończenie polecam uwadze wierszyk, napisany w roku 2009:

Pamięć jak sen

Pamięć – to supełki marzeń,
Co wyłażą ze swych szpar,
I marzenie się powtarza,
Śni się wciąż młodości czar.
Śni się szkoła, co w Wilejce
Zwoływała nas do klas,
Żeby razem, żeby więcej –
O tym marzył każdy z nas.

Śnią się starzy przyjaciele:
Stefa, Jania, z nimi wraz
I Marysia, i Irena,
Heniek, Czesiek, Jurek nasz.

Matematyk z klasóweczką
I na przełaj trudny bieg,
Jedne buty, stare teczki –
Nasza młodość – ktoś to rzekł.

Pamięć, pamięć… Ona wieczna,
W serca skarbcach ciągle tkwi
Zawsze żywa i bezpieczna,
Bo się skrywa w naszej krwi. 

 

 

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie