Wymierzył sobą piekło Oświęcimia

drukuj
Anna Zechenter, 16.05.2018

Na 70. rocznicę męczeńskiej śmierci rotmistrza Witolda Pileckiego

Kup koniecznie książkę Tomasza à Kempis "O naśladowaniu Chrystusa" i czytaj dzieciom fragmenty. To da ci siłę – powiedział skazany w roku 1948 na śmierć przez komunistyczny sąd rotmistrz Witold Pilecki swojej żonie podczas ostatniego widzenia przed śmiercią w osławionym więzieniu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie. Szkoda, że w kontekście tym tylko z rzadka przypomina się jego formację duchową: głęboką wiarę chrześcijańską, w imię której podjął się misji w Auschwitz.
Urodzony 13 maja 1901 roku, dzieciństwo spędził w Ołońcu pod fińską granicą, w Republice Karelii, na krańcach imperium carów, gdzie jego ojcu, Julianowi Pileckiemu herbu Leliwa, pozwolono pracować. W domu chłonął opowieści dziadka Józefa, zesłańca syberyjskiego po 1863 roku, podczas gdy matka czytała utwory Henryka Sienkiewicza, a ze ścian spoglądały Grottgerowskie postaci. Nic więc dziwnego, że wysłany jako dwunastolatek na naukę do Wilna, wstąpił do tajnych kół samokształceniowych oraz konspiracyjnego polskiego skautingu.
Obywatel ziemski na Sukurczach
Po bolszewickim przewrocie 1917 roku Pileccy ściągnęli do starego rodzinnego gniazda, dworu Sukurcze, niedaleko Lidy, na Wileńszczyznę. Majątek, zdewastowany przez Niemców, którzy tam stacjonowali podczas I wojny światowej, wymagał ogromnych nakładów. Gdy Niemcy zaczęli wycofywać się z Wilna w grudniu 1919 roku, Witold od roku już działał w Samoobronie, a w sylwestra dowodził harcerską placówką, strzegąc obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej. Wojna polsko-bolszewicka znów wyrwała go z ławki szkolnej: jako ochotnik I Wileńskiej Kompanii Harcerskiej bronił okolic Grodna, potem gonił uciekających spod Warszawy bolszewików. Frontowe życie zakończył udziałem w wyprawie generała Lucjana Żeligowskiego, która odzyskała Wilno dla Polski.
Po maturze zapisał się na Wydział Sztuk Pięknych Uniwersytetu Stefana Batorego, aczkolwiek z braku pieniędzy musiał jednak przerwać studia. Zamiast popaść w zgorzknienie z powodu niespełnionych marzeń, poszedł służyć w Związku Bezpieczeństwa Kraju. Znów miał cel: chodziło o to, by wśród społeczeństwa wskrzesić tradycje żołnierskie – wspominał.
Awansowany w roku 1926 do stopnia podporucznika rezerwy, wrócił na stałe do Sukurcz, gdzie bieda zmusiła jego rodziców do wydzierżawienia majątku na bardzo niekorzystnych warunkach. Witold wygrał sprawy majątkowe w sądzie i odzyskał posiadłość. Jego siostra Maria wspominała: W 1926 roku przybył Witek i zaczął gospodarzyć, znalazł się i żywy inwentarz, kilka krów i koni. Żyłka społecznikowska nie opuściła go po założeniu rodziny w 1931 roku: powołał kółko rolnicze, żeby unowocześnić uprawę ziemi, oraz Ochotniczą Straż Pożarną, otworzył mleczarnię, rozumiejąc potrzebę unowocześnienia rolnictwa, wyspecjalizował się w uprawie nasion koniczyny. Jakby tego było mało, zbierał chłopaków z okolicznych wsi, szkolił i utworzył z nich ułański szwadron "Krakusy", z którym brał udział w sportowych konkursach i cieszył się, że ojczyzna zyskała nowych obrońców. 
Urodzonym w roku 1932 i rok później dzieciom – Andrzejowi i Zosi poświęcał wiele czasu, wychowując je na ludzi o silnych charakterach. Ojciec pracował na roli na równi z chłopami – wspomina jego córka Zofia Pilecka-Optułowicz. Wiele wymagał od siebie, ode mnie i starszego o rok brata Jędrka. Byłam córką kawalerzysty, generałką, dziedziczką świeżego powietrza – tak mnie nazywał. Wpajał szacunek dla człowieka, przyrody. Uczył, że jeżeli znajdę biedronkę – mam ją podnieść i pomóc odlecieć.
W najpogodniejszej chwili jego życia uderzył grom – wybuchła wojna.

W Tajnej Armii Polskiej
Podczas kampanii wrześniowej dowodził plutonem kawalerii dywizyjnej w składzie 19. Dywizji Piechoty Armii "Prusy". Należał do ostatnich żołnierzy, którzy złożyli broń – walczył aż do 17 października 1939 roku. Zaraz potem przedostał się z majorem Janem Włodarkiewiczem do Warszawy, gdzie założył organizację pod nazwą Tajna Armia Polska.
Naród, o ile nie chce skarleć i zginąć, musi mieć ideał – głosi spisana w roku 1940 deklaracja TAP. – Polska musi być chrześcijańska, zespolona najściślej z naszymi dziejami i psychiką naszego Narodu, pozwoli nam, krocząc drogą sprawiedliwości społecznej, spełnić misję, jaką każdy naród w historii ludzkości ma do spełnienia. W takim właśnie środowisku, deklarującym: jesteśmy krew z krwi, kość z kości dziedzicami pierwszego krzyża Mieszka, zawołań Zawiszów Czarnych i Zyndramów, albowiem […] cierpimy za tę samą świętą sprawę, za którą ginęli nasi praojcowie w latach 1830 i 1863, działa późniejszy dobrowolny więzień Auschwitz.
Przypomnieć wypada, że Pilecki – w odróżnieniu od Włodarkiewicza – przeciwny był ogłaszaniu tej deklaracji, sądził bowiem, że spowoduje ona rozłam w organizacji. Chcąc związać możliwie największą liczbę dobrych Polaków, podchodziłem do ludzi apartyjnie i wiązałem na płaszczyźnie tylko żołnierskiej. Takie podejście umożliwiło związanie wielu ludzi, którzy mieli na myśli przede wszystkim wolność Polski – wspominał. 

"Rżnięto nas ostrymi narzędziami"
Wieści o budowie obozu koncentracyjnego w Auschwitz skłoniły podziemie do wysłania tam ochotnika, który zebrałby informacje o położeniu więźniów i opracowałby raport dla władz RP w kraju i na emigracji. Misji tej podjął się Pilecki. 19 września 1940 roku pozwolił się aresztować Niemcom podczas łapanki na Żoliborzu. Tamtego dnia miał przy sobie dokumenty Tomasza Serafińskiego, znalezione w warszawskim mieszkaniu, gdzie pozostawił je ich właściciel. Ten ostatni mieszkał przed wojną w Warszawie, a później przeniósł się do Koryznówki – niewielkiego rodzinnego majątku z dworkiem, zbudowanym w połowie XIX wieku przez szwagrostwo Jana Matejki – Joannę i Leonarda Serafińskich.
W nocy z 21 na 22 września 1940 roku trafił Witold Pilecki do piekła. W Auschwitz z numerem 4859 spędził 947 dni, budując liczący kilkaset osób Związek Organizacji Wojskowej, który stworzył sieć "samopomocową": pomógł wielu więźniom przeżyć, ratując chorych, dokarmiając najsłabszych, dostarczając odzież potrzebującym. Organizacja dawała więźniom poczucie, że nie są tylko numerami, lecz żołnierzami. Pilecki potajemnie przygotowywał oddziały ZOW, które miały opanować Auschwitz w przypadku próby jego odbicia przez polskie podziemie. Swoje sprawozdania – jedne z pierwszych, jakie dotarły do władz polskich w Londynie oraz zachodnich aliantów – wysyłał przez kolegów zatrudnionych w lagrowej pralni.
Szczegóły jego przeżyć zawiera stustronicowy tzw. "Raport Witolda" spisany w 1945 roku. Dwa wcześniejsze, powstałe jeszcze w 1943 roku, dotyczą działalności ZOW oraz warunków w obozie. W tym najobszerniejszym z 1945 roku pisał dużo o własnym losie.
W pierwszym okresie musiał opanować sztukę przeżycia. Zauważyłem, że niektórzy z siedzących tu od paru miesięcy mają obrzęknięte twarze i nogi. Pytani przeze mnie medycy oświadczyli, że powodem tego jest nadmiar płynów […]. Postanowiłem wyrzec się płynów nie przynoszących korzyści – pisał, kończąc uwagą, niepojętą w ustach więźnia: Należało panować nad zachciankami.
Z końcem 1940 roku zaczynają się dla niego długie miesiące wykrzesywania z siebie siły większej niż potrzebna do uniknięcia śmierci. W tym czasie zasadniczym zadaniem było założenie organizacji wojskowej – pisał. – Zorganizowałem tu pierwszą piątkę […]. W listopadzie posłałem pierwszy meldunek do Komendy Głównej w Warszawie. Od jego przybycia do obozu minęły ledwie dwa miesiące. Nawet tam, na samym dnie ludzkiego upodlenia, jego duch wzrastał, oczyszczał się, wznosił się ku sprawom najwznioślejszym. A jednak człowiek odżywał, odradzał się, przeradzał – pisał. – Tak przekuwaliśmy się wewnętrznie. Obóz był probierzem, gdzie się sprawdzały charaktery. Jedni staczali się w moralne bagno. Inni szlifowali swe charaktery jak kryształ. Rżnięto nas ostrymi narzędziami. Ciosy boleśnie wrzynały się w ciała. Lecz w duszy znajdywały pole do przeorania… To przeradzanie się przechodzili wszyscy. […] Następowało niejako rozdwojenie. Wtedy, gdy ciało było stale udręczone, duchowo człowiek czuł się czasami – nie przesadzając – wspaniale. Zadowolenie zaczęło się gnieździć gdzieś w mózgu, z powodu przeżyć duchowych.
Dostrzegał, jak śmiertelne zmęczenie pozbawia ludzi – jego również – wrażliwości. Wszyscy, którzy się do pracy nie nadawali lub nie mieli już sił biegać z taczką, byli bici, a przy upadku – zabijani. W takich właśnie chwilach zabijania innego więźnia człowiek, jak prawdziwe zwierzę, stał parę minut, łapał oddech w szybko pracujące płuca, wyrównywał nieco tętno łopoczącego serca…
Postawione przed sobą zadanie wypełnił – do brawurowej ucieczki w kwietniu 1943 roku zmusiła go groźba zdemaskowania.

Serafiński u Serafińskiego
Dla nabrania sił został wysłany przez dowódców podziemia do Bochni. Na werandzie domku położonego wśród ogrodu siedział jakiś pan z małżonką i córeczkami – wspominał Pilecki swoje przybycie do miasta. – Podeszliśmy do nich. Ja się przedstawiłem nazwiskiem, które nosiłem w Oświęcimiu. On odpowiedział: "Ja też jestem Serafiński". "Ale ja jestem Tomasz" – dodałem. "Ja też jestem Tomasz" – odrzekł zdziwiony. Pan omalże zerwał się z miejsca: "Jak to, panie?! To są moje dane!". "Tak, to są pana dane" – i opowiedziałem mu, że siedziałem w Oświęcimiu przez dwa lata i siedem miesięcy, ale teraz stamtąd uciekłem. W dworku Serafińskich spędził jakiś czas odpoczywając.
Służąc w latach 1943-1944 w wywiadzie i kontrwywiadzie Kierownictwa Dywersji Komendy Głównej AK, pamiętał o swoich dzieciach. Wysyłał do syna listy ze szczegółowymi wskazówkami, jak z drewna zrobić ramkę do obrazka, radował się ogrodniczymi upodobaniami córki.
Po Powstaniu Warszawskim trafił do niemieckiego oflagu w Murnau. Wyzwolony przez Amerykanów, dołączył do 2. Korpusu generała Władysława Andersa. Tam właśnie w 1945 roku spisał osobistą relację z Auschwitz, tam też po rozmowach z generałem Andersem zgodził się wrócić do będącej pod sowieckim terrorem Polski, by prowadzić tu działalność wywiadowczą. Nie musiał podejmować się tej misji – przeważyło poczucie obowiązku.

"Oświęcim to była igraszka"
W Warszawie znalazł się w grudniu 1945 roku. Tu gromadził i przesyłał do sztabu 2. Korpusu informacje o działaniach NKWD i UB, a także podziemia niepodległościowego. Nie opuścił kraju wbrew nakazowi Andersa, gdy zaciskać zaczęła się wokół niego pętla UB.
Komunistyczny aparat represji aresztował Pileckiego 8 maja 1947 roku. W następnym dniu osadzono go w gmachu MBP przy ulicy Koszykowej w Warszawie, a 9 maja przekazano do dyspozycji Wydziału Śledczego MBP i umieszczono w części więzienia mokotowskiego, przeznaczonego dla więźniów X departamentu MBP. Siedział w całkowitej izolacji. Śledztwo, prowadzone przez funkcjonariuszy tej instytucji według wypraktykowanych metod sowieckich, było okrutne fizycznie i psychicznie.
Sześć dni po aresztowaniu napisał wierszem list do Józefa Różańskiego, dyrektora Departamentu Śledczego MBP, zakończony słowami: Dlatego więc piszę niniejszą petycję, / By sumą kar wszystkich – mnie tylko karano. Kilka miesięcy później nie mógł już utrzymać pióra w ręku z wyrwanymi paznokciami.
Po aresztowaniu był nieludzko torturowany w więzieniu, gdzie spędził ostatni rok życia. Podczas widzenia z żoną zdołał jej powiedzieć: Oświęcim w porównaniu z tym to była igraszka. Został oskarżony o rzekomo przygotowywany zamach na kierownictwo MBP oraz działalność wywiadowczą na rzecz polskiego rządu za granicą i postawiony przed sądem wojskowym. Skazano go na śmierć, a wyrok wykonano 25 maja 1948 roku o godzinie 21.30. Według świadków, zwłoki wywieziono po rozstrzelaniu za więzienną bramę na drewnianym wózku. Egzekucję nadzorował zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego Ryszard Mońko, któremu po 1989 roku nie postawiono zarzutów, podobnie jak prokuratorowi Czesławowi Łapińskiemu, zmarłemu w 2004 roku.
Datę jego śmierci żona i dzieci poznały dopiero na początku lat 90. Od tamtej pory rok w rok o godzinie 21.30 córka Zofia Pilecka-Optułowicz zapala świecę pod murem więzienia przy Rakowieckiej. I z roku na rok jest z nią coraz więcej ludzi.
Gdy nastała nowa Polska, rodzina przeżyć musiała poniżającą odmowę rehabilitacji ojca w 1989 roku (unieważnienie wyroku nastąpiło w roku 1990); niechęć członków Kapituły Orła Białego wobec planów przyznania rotmistrzowi tego odznaczenia (ostatecznie zostało mu jednak przyznane w 2006 roku); sprzeciw ponad 20 polskich europosłów, którzy wraz z Parlamentem Europejskim odrzucili w 2009 roku propozycję, by Międzynarodowy Dzień Bohaterów Walki z Totalitaryzmem obchodzić w dniu śmierci rotmistrza, który też zostałby tego święta patronem…
W styczniu 2013 roku Krzysztof Szwagrzyk z IPN-u, kierujący ekshumacją na powązkowskim Cmentarzu Wojskowym, poinformował, że ciało Pileckiego po egzekucji zostało wrzucone do dołów na obrzeżach cmentarza, na tzw. Łączce, gdzie spoczywają inne ofiary UB i NKWD. Podkreślił, że wśród zidentyfikowanych osób nie znaleziono jeszcze rotmistrza, ale pewne jest, że pochowany został tam właśnie.
We wrześniu 2013 roku dzieci Witolda Pileckiego doczekały się pośmiertnego awansu ojca na stopień pułkownika.

* * *

Z "Raportu Witolda"


Dnia 19 września 1940 roku – druga łapanka w Warszawie. Żyje jeszcze kilku ludzi, którzy widzieli, jak o godzinie 6.00 szedłem sam i na rogu Alei Wojska i Felińskiego stanąłem w "piątki", ustawiane przez esesmanów z łapanych mężczyzn. Potem załadowano nas na Placu Wilsona do aut ciężarowych i zawieziono do koszar Szwoleżerów. Po spisaniu danych personalnych w zorganizowanym tam prowizorycznym biurze i odebraniu ostrych przedmiotów […] wprowadzono nas na ujeżdżalnię, gdzie pozostawaliśmy przez 19 i 20 września.
[…] Było nas tysiąc osiemset kilkudziesięciu. […] Nęciła mnie myśl prosta: wzburzyć umysły, poderwać do czynu tę masę. […] Lecz przecież w innym celu znalazłem się w tym środowisku, a to byłoby pójściem na rzecz znacznie mniejszą… […]
21 września wsadzono nas do aut ciężarowych i w towarzystwie eskortujących motocykli z bronią maszynową, odwieziono na dworzec zachodni i załadowano do wagonów towarowych. […] Wieziono dzień cały. Pić ani jeść nie dali. […] Przez szczeliny desek, którymi zabite były okna, widzieliśmy, że wiozą nas gdzieś na Częstochowę. Około 10 wieczór pociąg zatrzymał się w jakimś miejscu i dalej już nie jechał. Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów.
Zgiełk i jazgot głosów zbliżał się stopniowo. Nareszcie gwałtownie otwarto drzwi naszego wagonu. Oślepiły nas reflektory skierowane we wnętrze. […]
Należało szybko znaleźć się na zewnątrz. […] Zgraja esesmanów biła, kopała i robiła niesamowity wrzask. […] Na stojących na skrzydłach "piątek" rzucały się psy szczute przez żołdaków. […] Pędzono nas przed siebie, ku większej ilości skupionych świateł. […] Drażniono psy skrwawionymi trupami i szczuto je na nich. Wszystko to robiono przy akompaniamencie śmiechu i kpin.
Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu z drutów, na której widniał napis: "Arbeit mach frei". Dopiero później nauczyliśmy się go dobrze rozumieć. Za ogrodzeniem, rzędami ustawione były murowane budynki, wśród których widniał rozległy plac. […] Za drutami, na wielkim placu, uderzył nas inny widok. W nieco fantastycznym, pełzającym po nas ze wszystkich stron świetle reflektorów, widoczni byli jacyś niby-ludzie. Z zachowania podobni raczej do dzikich zwierząt. […] W dziwnych ubraniach w pasy […], z orderami na kolorowych wstążkach (tak mi się wtedy w migającym świetle wydawało), z drągami w ręku, rzucili się z dzikim śmiechem na pojedynczych naszych kolegów. Bijąc ich po głowach […] – zadawali śmierć z niesamowitym jakimś entuzjazmem. Ach! Więc zamknęli nas w zakładzie dla obłąkanych!... – przemknęła mi myśl. – Co za podłość – rozumowałem jeszcze kategoriami ziemi. […]
Zaczynało się od pytania rzuconego przez pasiastego człeka z drągiem: Was bist du von zivil? [Kim jesteś w cywilu?]. Odpowiedź: ksiądz, sędzia, adwokat wówczas powodowała bicie i śmierć. […] Więc wykańczano specjalnie inteligencję. Po tym spostrzeżeniu zmieniłem nieco zdanie. To nie obłąkańcy, to jakieś potworne narzędzie do wymordowania Polaków, rozpoczynające swe dzieło od inteligencji. […]
Od tej chwili staliśmy się tylko numerami. […]
Dzień dla wszystkich zaczynał się gongiem, latem o 4.20, w zimie o 3.20. Na dźwięk ten, który odzywał się nieubłaganym nakazem – zrywało się na nogi. […] Z latryn pędziło się pod pompy, których było parę na placu. […] Pod pompami kilka tysięcy ludzi musiało się umyć. […] Przebijano się siłą do pompy, łapało trochę wody w menażkę. Nogi jednak na wieczór musiały być czyste. Blokowi, robiący obchód sal wieczorem, gdy "sztubowy" składał raport z ilości leżących na siennikach więźniów, sprawdzali czystość nóg, które musiały być wystawione spod koców w górę tak, by widoczna była podeszwa. Jeśli noga była niedostatecznie czysta lub za takową blokowy chciał ją uważać – bito delikwenta na stołku. […]
Na apelu musieli być wszyscy. […] Czasem nieobecnym był więzień, który gdzieś się powiesił na strychu lub właśnie w czasie apelu "szedł na druty" – wtedy rozlegały się strzały wartownika na wieżyczce i więzień padał przeszyty kulami. "Na druty" szli więźniowie przeważnie rano – przed nowym dniem męki. Przed nocą, będącą kilkugodzinną przerwą w udręczeniach, zdarzało się to rzadziej. Był oficjalny rozkaz, zabraniający przeszkadzania kolegom w odbieraniu sobie życia. […]
Apel. Stawaliśmy wyrównani kijem w szeregach prostych jak ściana. Wtedy, wśród stojących ramię przy ramieniu Polaków, czuło się jedną myśl – zjednoczeni byliśmy wówczas wściekłością, chęcią odwetu. Czułem się teraz w środowisku doskonale nadającym się do rozpoczęcia pracy i odkryłem w sobie namiastkę radości. Za chwilę przeraziłem się, czy jestem przy zdrowych zmysłach – tu radość – to chyba nienormalne… A jednak poczułem radość – przede wszystkim z tego powodu, że chcę zacząć pracę, a więc się nie załamałem. Był to moment zasadniczego zwrotu w mojej psychice. W chorobie nazywałoby się to: kryzys minął szczęśliwie.
Na razie jednak trzeba było z wielkim wysiłkiem walczyć o utrzymanie się przy życiu.
[…] Ja znalazłem się wśród tych, co wozili żwir potrzebny przy wykańczaniu budowy krematorium. Krematorium budowaliśmy dla siebie. Z taczką […] trzeba było szybko się posuwać, a i po deskach ułożonych dalej – pchać taczkę biegiem. […] Tu właśnie widziałem, jak wielu z nas, inteligentów, nie daje sobie rady w ciężkich, bezwzględnych warunkach. Tak – wtedy przechodziliśmy twardą selekcję. […]
Szynę, w którą bito na początku egzystencji obozu, wydającą dźwięk gongu na wszelkie apele i zbiórki, zamieniono na dzwon. […] Dzwon był przywieziony tu z jakiegoś kościoła. Był na nim napis: Jezus, Maryja, Józef. Po krótkim czasie dzwon pękł. Więźniowie mówili, że nie wytrzymał scen lagrowych. Przywieziono drugi. Ten również po pewnym czasie pękł. Przywieziono wtedy trzeci (w kościołach były jeszcze dzwony) i dzwoniono ostrożnie. Ten już trwał do końca.
Po wybudowaniu w Birkenau dwóch pierwszych krematoriów na elektryczne spalanie, rozpoczęto budowę dwóch następnych, podobnych. Tymczasem pierwsze już pracowały z całą mocą. A transporty wciąż szły i szły… Część więźniów przywożono do nas, do obozu i tu ich ewidencjonowano, nadając numery, które sięgały już ponad 40 tysięcy, lecz ogromna większość transportów szła wprost do Brzezinki, gdzie ludzi bez ewidencjonowania przerabiano szybko na dym i popiół. Przeciętnie dziennie spalano w tym czasie około tysiąca ciał.
Kto jechał i dlaczego jechał wprost w paszczę śmierci? Jechali Żydzi z Czech, Francji, Holandii i innych krajów Europy. […] Miałem okazję kilka razy rozmawiać z Żydami z Francji i raz, z rzadko tu spotykanym, transportem z Polski. Był to transport Żydów z Białegostoku i Grodna. Z tego, co mówili zgodnie, można było wnioskować, że wyjeżdżali na skutek ogłoszeń urzędowych w różnych miastach i państwach pod zaborem niemieckim, z których wynikało, że tylko ci Żydzi będą mogli jeszcze żyć, którzy pojadą do pracy w Trzeciej Rzeszy. Więc jechali do pracy w Rzeszy. […]
Transporty kolejowe, wiozące codziennie około tysiąca ludzi, kończyły swoją trasę na bocznicy. Pociągi podstawiano pod rampy i wyładowywano zawartość. […] Wieźli ich jak stado zwierząt na rzeź. Na razie, niczego nie przeczuwając – na rozkaz – pasażerowie wysiadali na rampę. Dla uniknięcia kłopotliwych scen zachowywano wobec nich względną grzeczność. Kazano odłożyć żywność na jedną pryzmę, na drugą – wszystkie rzeczy. […] Później dzielono na grupy, mężczyźni i chłopcy ponad 13-letni szli do jednej grupy, kobiety z dziećmi – do drugiej. Pod pretekstem konieczności wykąpania kazano im wszystkim rozbierać się w dwóch osobnych grupach, zachowując pozory poczucia wstydliwości. Ubrania układały obie grupy również w dwa wielkie stosy, celem niby przekazania do dezynfekcji. […] Potem setkami, osobno kobiety z dziećmi, osobno mężczyźni, szli do baraków, które miały być łaźniami (były komorami gazowymi!). Okna były tylko z zewnątrz – fikcyjne, wewnątrz był mur. Po zamknięciu uszczelnionych drzwi wewnątrz odbywał się masowy mord. Z balkoniku-krużganku esesman w masce gazowej zrzucał na głowy zebranego pod nim tłumu gaz. […] Trwało to kilka minut. Czekano dziesięć. Następnie wietrzono, otwierano drzwi komór po przeciwnej stronie od rampy i komanda złożone z Żydów przewoziły ciepłe jeszcze ciała taczkami i wagonetkami do pobliskich krematoriów, gdzie trupy szybko spalano. Tymczasem szły do komór następne setki.
Lekarze i studenci medycyny robili doświadczenia, mając przecież ogrom materiału ludzkiego, za który przed nikim nie ponosili żadnej odpowiedzialności. Życie tych królików doświadczalnych i tak oddane było na pastwę tych zwyrodnialców w obozie – tak czy inaczej zostaną zamordowani; wszystko jedno jak i gdzie – i tak będzie popiół. Więc robiono najprzeróżniejsze doświadczenia z dziedziny seksualnej. Sterylizacja kobiet i mężczyzn zabiegiem chirurgicznym. Naświetlanie narządów płciowych obu płci jakimiś promieniami, które miały likwidować zdolności rozrodcze. Przy tym następne próby wykazywały, czy wynik był pozytywny, czy nie. […] Do eksperymentów używano kobiety wszystkich ras. Z Birkenau przywożono Polki, Niemki, Żydówki i ostatnio Cyganki. Z Grecji przywieziono kilkadziesiąt młodych dziewczyn, które zginęły w tych eksperymentach. Wszystkie, nawet po udanym eksperymencie, likwidowano. Żadna kobieta ani żaden mężczyzna żywi z bloku 10 nie wyszli.

komentarze (brak komentarzy)

dodaj komentarz

W ostatnim numerze

W numerze 12/2021

NARODZIŁ SIĘ NAM ZBAWICIEL


ŻEGNAJ, "MAGAZYNIE"!

  • Inżynier-romantyk
  • Wiersze Henryka Mażula

POLITYKA

  • Na bieżąco

2022 – ROKIEM WANDY RUTKIEWICZ

  • Życie jak wspinaczka

LITERATURA

  • Pisarstwo Alwidy A. Bajor

NA FALI WSPOMNIEŃ

  • OKOP: działalność
  • Duszpasterze ratowali Żydów

XVII TOM "KRESOWEJ ATLANTYDY"

  • Twierdze, co Polski strzegły

WŚRÓD POLONII ŚWIATA

  • 150-lecie polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii

RODAKÓW LOS NIEZŁOMNY

  • Styczyńscy. Spod Wilna na Syberię

MĄDROŚĆ LUDZKA SIĘ KŁANIA

  • O obowiązku

Nasza księgarnia

Pejzaż Wilna. Wędrówki fotografa w słowie i w obrazie
Wilno po polsku

przeglądaj wszystkie

prześlij swojeStare fotografie

Historia na mapie